Droga ze
Szczecina do Chorwacji, jak się okazuje, może wyglądać bardzo różnie. Na
szczęście Ziemia jest okrągła i nawet jeśli pojedzie się dokładnie w odwrotnym
kierunku niżby należało, i tak w końcu dojedzie się do celu. Tym razem jednak,
droga nie była aż tak długa. Najpierw do Jaworzna, gdzie miała czekać na mnie
załoga i skąd mieliśmy, już wszyscy razem pojechać dalej. Na ulicę
Moździerzowców, do zaprzyjaźnionej firmy BEST-PEST dojechałem ok 2 w nocy.
Dzięki uprzejmości przyjaciół z BEST-PEST-u, mogłem zostawić tam swoje
Berlingo. Czterech członków załogi mieszka w Jaworznie, ale Ula i Andrzej
przylatywali z Londynu. Mieli lądować w Krakowie, ze względu na gęstą mgłę na
lotnisku Balice, samolot został przekierowany do Katowic. Powstało lekkie
zawirowanie, w wyniku którego londyńczycy dotarli zaledwie kilka minut przede
mną. Koło trzeciej Michał podjechał po mnie użyczoną przez Małgosię, szefową
firmy, Hondą Odyssey, wielkim amerykańskim smokiem, który miał zawieść nas wszystkich
na miejsce. Kiedy zaczęliśmy ostateczne pakowanie pod domem mamy Michała,
okazało się, że jednak ten smok nie jest aż taki wielki, przynajmniej biorąc
pod uwagę wielkość zapasów, jakie zamierzaliśmy zabrać ze sobą. Zrobiło się
bardzo wesoło. Gdy wszystkie bagaże zostały spakowane, zreflektowaliśmy się, że
trzeba by jeszcze upchnąć ludzi. Nie mieliśmy co prawda do pomocy upychaczy z
tokijskiego metra, ale jakoś się udało i o 4 nad ranem wyruszyliśmy na
spotkanie przygody.
W marinie czuję się jak u siebie. Wszystkie kąty znajome. I zapach, i gwar, i biuro Adriatic Charter. Już jest dobrze. Przyjmuję łódkę, bavaria 36 – s/y Electra, rozdzielamy koje, pakujemy zaopatrzenie i bierzemy głęboki oddech. Zasiadamy przy stole w messie. Krótkie wprowadzenie, rozdaję okolicznościowe koszulki i wznosimy toast za rejs. Niestety nie jestem miłośnikiem trawaricy. Do tego mam bardzo złe wspomnienia sprzed dwóch lat. Zatem toast wznosimy metaxą. Alibi trochę naciągane, trzeba jednak dochować tradycji i szklaneczkę czegoś mocniejszego wychylić. Weseli, lekko podekscytowani, idziemy do Trogiru. Zanurzamy się w wąziutkie uliczki starego miasta. Od czasu do czasu wynurzamy się na placu Ivana Pavla II lub jakimś innym, mniejszym, gdzie można spojrzeć na niebo. Od czasu do czasu przelatuje tuż nad naszymi głowami samolot podchodzący do lądowania na pobliskim lotnisku. W końcu odczuwamy przemożną ochotę aby gdzieś przysiąść. Nie jest to jednak takie proste. Trogirska starówka to przecież lokal przy lokalu. Można dostać oczopląsu. Z każdej strony atakują naganiacze. Decydujemy się na Top Balloon Pizzeria przy ulicy Obrov 7. Wygląda zachęcająco, położona przy niewielkim placyku. Pan, który zaprasza, sympatyczny, uśmiechnięty człowiek dopełnia dobrego wrażenia. Choć w nazwie jest słowo Pizzeria, można tam zamówić zdecydowanie więcej dań, niż w tradycyjnej pizzerii. W rezultacie po krótkim oczekiwaniu stół zapełnia się najróżniejszymi smakołykami: zupy, owoce morza, sałatki, mięsiwa z grilla no i kolejne dzbanki domowego białego wina. Nie trudno się domyślić, że powrót do mariny odbywał się w wyjątkowo radosnej atmosferze.
O mały włos,
a zapomnielibyśmy, że do Chorwacji przyjechaliśmy aby pożeglować. Zatem w
niedzielę, prawie z samego rana, wyruszamy do Komiży na wyspie Vis. Plan rejsu
jest taki, że przez pierwsze dwa dni mamy pływać po znanych mi już miejscach, a
później odbijamy ze znanych szlaków i eksplorujemy terra incognita.
Załoga,
raczej nie ma dużego doświadczenia żeglarskiego. Dokładniej rzecz biorąc, poza
Kasią, pozostała czwórka, jest na jachcie pierwszy raz w życiu. Uciechy mamy co
niemiara. Płyniemy w kierunku pierwszych wysp, mijamy Otok Kluda, Drvenik Veli
i Drvenik Mali, jest lekki wiaterek, kolejne osoby zmieniają się przy sterze co
pół godziny. Wypływamy na otwarte morze, wiatr delikatnie tężeje, jacht
przyśpiesza. Nawet trochę chlapie. Gdzieś, po 2/3 trasy mamy piękne 4 oB,
a pod koniec dobre 5. Załoga dzielnie się trzyma. Niektórzy, może nieco są
skołowani, ale nikt nie chce podzielić się ostatnim posiłkiem z Neptunem. Co za
ludzie! W końcu widać Komiżę. Odpalamy katarynę i zrzucamy żagle. Grot poszedł
bez większych problemów, ale genua ani myśli się zwinąć. Kasia za kółkiem a ja
idę na dziób. Już na pierwszy rzut oka widać, że coś jest nie tak z rolerem.
Nie wiem o co chodzi, ale nie mogę zwinąć genuy. Z pomocą przychodzi mi Michał.
Ze sporym trudem, jednak udaje się zwinąć żagiel. Jak dopłyniemy, zadzwonię do
AC, żeby coś z tym zrobili.
Załoga zabiera się za łagodzenie skutków całodziennego pobytu na słońcu. Choć się tego nie czuło, bo niebo nie było zupełnie bezchmurne i mieliśmy dosyć silny wiatr, to promienie słoneczne zrobiły swoje. Próbujemy dodzwonić się do Adriatic Charter. Nikt nie odpowiada. No tak, jest niedzielne popołudnie, a tam przecież też pracują ludzie. Dobrze byłoby jednak coś z tym rolerem zrobić, żeby jutro się z nim tak nie szarpać. Na jednym z jachtów, wśród wielu naszych rodaków, spotykam dwóch doświadczonych żeglarzy, którzy oferują pomoc. Roler jest jakoś dziwnie przekoszony. Rozwijamy i układamy linki, jakoś zwijamy żagiel, z zakończeniem prac musimy jednak poczekać, aż przycichnie wiatr. Może będzie dobrze, choć widok rolera nie napawa optymizmem.
Pora jednak ruszyć „w miasto”. Komiża to niewielkie miasteczko, ale kilka ciekawostek ma: Kaštel w porcie (1585), kościół Gospa Gusarica, (XVI w), kościół Sv. Nikola, wieża i mury obronne, kościół Sv. Mihovil, Muzeum Rybołówstwa. Pamiętając o przykrej przygodzie sprzed dwóch lat nawet nie myślę o zakupie jakiegokolwiek alkoholu na ulicy. Spacerujemy nadbrzeżną promenadą, później wchodzimy w główną ulicę Riva Sv. Mikula, okrążającą zatokę. Wreszcie dochodzimy do celu wyprawy, do konoby BAKO, przy ulicy Gunduličewa 1. Kapitalny lokal, nad brzegiem zatoki, z uroczym widokiem, stylowym wnętrzem, no i przede wszystkim z wybornym jedzeniem. I tym razem również się nie zawiedliśmy.
Jedną z
głównych atrakcji w okolicach Komižy jest Błękitna Jaskinia (Modra špilja)
położona na sąsiedniej wysepce Biševo. Swoją urodę zawdzięcza niezwykłej grze
światła, wpadającego przed południem i rozświetlającego jej wnętrze. Jaskinia
ma 18 m długości i 6 wysokości. Otwór wejściowy ma 1,5 m wysokości i 2,5 m
szerokości, nie jest więc specjalnie duży, ale pontonem da się spokojnie
wpłynąć. Jest jednak pewne ale … Gdy wstaliśmy w poniedziałek rano, wiała
właśnie 7 z S-E, więc impet wiatru i fal był skierowany do wnętrza jaskini.. Co
prawda, prognozy zapowiadały stopniowe słabnięcie wiatru ale dopiero od
południa. Czyli już po porze oświetlenia jaskini. No cóż, obejdziemy się
smakiem, nie widzę przyjemności w walce o życie na pontonie przy wietrze 7-6 B.
Opóźniamy wyjście z Komižy, wiatr faktycznie nieco się uspokaja. Kierujemy się
do Palmižany na wyspie Św. Klementa w archipelagu Pakleni Otoci. Na samym
grocie lecimy ok 6 knotów.
Po
przepłynięciu 19 MM cumujemy w niezbyt
zatłoczonej Palmižanie. Zdecydowanie się wypogodziło, zrobił się piękny letni
dzień. Gdy już zrobiliśmy klar i załoga mogła rozejrzeć się dokoła, pierwsza
reakcja u wszystkich była taka sama: Boże, jak tu pięknie! Już nigdzie dalej
nie płyniemy. Zostajemy tutaj. Ja nie byłem tam pierwszy raz, a mimo to, w
pełni podzielałem zachwyty nad urodą tego miejsca. Mimo, że marina do
najtańszych nie należy, 612 kun za dobę, to warta jest swojej ceny. Gdy
poszliśmy na plażę, na drugą stronę wyspy, zmiana planów stała się nieuchronna.
Załoga zamarzyła sobie dnia leżakowania na plaży. (!?) No dobrze. Tracimy jeden
dzień, co w jednotygodniowym rejsie ma dosyć istotne znaczenie, ale pewnie to
nie jest mój ostatni rejs po Adriatyku.
W błogim lenistwie czas upłynął niepostrzeżenie. Szybki prysznic i przygotowania do wycieczki do Hvaru. Przyglądałem się tej krzątaninie i stwierdziłem, że bohaterem dnia wcale nie jest Michał, któremu udało się odnaleźć moje okulary, ani Przemko, który przygotował i przyniósł na plażę wyśmienitą przekąskę. Okazało się, że jest nim panthnol, środek na oparzenia słoneczne. Krążył z rąk do rąk, niczym bezcenny amulet. Wydawało się, że nie będzie końca smarowania poparzonych ciał. Na szczęście moje wizje całonocnego smarowania nie spełniły się i w końcu wylądowaliśmy w taksówce wodnej, która za jedyne 100 kun wozi żeglarzy do Hvaru i z powrotem.
Płynę do
Hvaru kolejny raz i znowu wieczorem. Znowu nie będzie szansy obejrzenia tych
wszystkich cacuszek historycznych, których w tym niewielkim mieście jest takie
nagromadzenie. Chociażby wieża zegarowa (1476), arsenał (1579-1611), teatr nad
arsenałem, stale czynny od 1612, rezydencje znamienitych obywateli Hvaru
(XV-XVI) czy wyjątkowo urokliwy i pięknie położony na cyplu, klasztor
franciszkanów (1461-64). My jednak, najpierw kierujemy się do góry, na
wzniesienie dominujące nad miastem. Tam, na wysokości 109 m n.p.m., znajduje
się fort Španjol (1551). Na wytrwałych, którzy zdecydują się na wspinaczkę, na
szczycie czeka nagroda w postaci wspaniałej panoramy. Patrzy się z góry na
miasto, na port, na pobliskie Pakleni Otoči, na jachty i statki przepływające w
pobliżu. W końcu i my docieramy na szczyt. I jakież rozczarowanie, twierdza
jest zamknięta. Gdy byłem tam poprzednio, już zapadł zmrok, a my snuliśmy się
po twierdzy dłuższą chwilę zaglądając do wszystkich zakamarków. W końcu
zrobiliśmy sobie grupowe zdjęcie przed zejściem na dół. Tym razem nic z tego.
Potężne drzwi twierdzy zamknięte były na głucho. Zrobiliśmy więc sobie
pamiątkowe zdjęcie u podnóża muru twierdzy.
Płynąc motorówką do Hvaru spotkaliśmy dwóch niemieckich turystów. Krótka konwersacja zahaczyła również o kulinaria. Okazało się, że panowie znają dobrze okolicę, w tym również lokale gastronomiczne. Jako miejsce na kolację polecili nam konobę Macondo. Nie jest tam łatwo trafić, ale dla chcącego nic trudnego. Szliśmy uliczką Kroz Grodu niepewnie rozglądając się na boki, w końcu wypatrzyliśmy to czego szukaliśmy. W bocznej uliczce Marije Maricič, no może, w bocznym chodniku, bo uliczka to zbyt wiele powiedziane, była konoba Macondo. Na zewnątrz wszystkie stoliki były zajęte, weszliśmy więc do środka. Wnętrze przytulne, z marynistycznym wystrojem, zachęcające do zajęcia miejsca. No to je zajęliśmy. Karta była bardzo interesująca, zdecydowałem się na steka Big Mamma. Co tu dużo gadać, był wyśmienity.