Otrzymawszy
zaproszenie od przyjaciół z Czech na Dni DDD w Luhačovicach, nie spodziewałem
się najmniejszych problemów z dojazdem. Wszystko było: nazwa hotelu, dokładny
adres i współrzędne geograficzne. Do Luhačovic dojechałem gdy już było ciemno. Godzina,
około dziewiętnastej, ale odniosłem wrażenie, że miasteczko układa się do snu.
Z dojazdem do centrum nie było kłopotu, ale nawigacja pokazywała, że jeszcze
około trzy kilometry pozostały do celu. Jadąc dalej, minąłem tablicę
oznaczającą koniec miejscowości. I nagle nawigacja każe mi skręcać w lewo, w
krzaki. Była tam wprawdzie jakaś ścieżka, ale się nie odważyłem w nią skręcić. Jeszcze
raz wprowadziłem namiary do nawigacji i wciąż to samo. Zamiast adresu wpisałem
współrzędne geograficzne, i bez zmian. Wszystko jednak wskazywało, że to jednak
gdzieś, już zupełnie niedaleko. Ruszyłem dalej główną drogą i za moment wyłonił się wjazd do jakiegoś kompleksu
hotelowego. Jak na tę okolicę było tam całkiem dużo samochodów, tylko nie
pasował jeden drobiazg: nazwa hotelu, to nie poszukiwany Harmony a jakaś
Fontana II. No, ale to musi być gdzieś niedaleko. Poddałem się i zadzwoniłem do
kolegi, którego spodziewałem się spotkać na tej imprezie. W słuchawce
usłyszałem roześmiany głos: A tak, wszystko się zgadza, my też trochę
błądziliśmy, ale jesteśmy już na miejscu. Po prostu Harmony to dawna Fontana
II, tylko właściciele zapomnieli zmienić nazwę przy bramie wjazdowej i na
budynku hotelu !!! Brawo!
Hotel Harmony vel Fontana II |
Zaraz przy
wejściu spotykam panie z Czeskiego Stowarzyszenia DDD, na zaproszenie którego
przyjechałem do Luhačovic.. Witają mnie
z uśmiechem na ustach, wręczają program Dni DDD i Walnego Zebrania, kupony na posiłki oraz wejściówkę do R. Jelinka.
A „ubytovanie” w recepcji hotelu. Odwracam się w kierunku recepcji, od której
dzieliły mnie trzy, może cztery metry, robię krok i czuję straszny chłód.
Zupełnie jak w krainie królowej śniegu. Podchodzę, a pani recepcjonistka
zupełnie na mnie nie zwraca uwagi, zajęta jakimiś swoimi sprawami. Dopiero po
dłuższej chwili podnosi głowę, powoli, jakby miała poważny uraz kręgów szyjnych,
i wreszcie mnie dostrzega. Nie jestem pewien czy się cieszyć, czy wręcz
przeciwnie. Czuję, jak stopniowo przenika mnie zimno bijące od niej. Muszę
zebrać w sobie cały zapas energii, żeby nie zamarznąć. Niczym w krainie
królowej śniegu, której samo spojrzenie potrafi zamrozić. W końcu dostaję
jednak klucze do pokoju i czym prędzej się oddalam.
Jest już po
dwudziestej. Część uzdrowiskowa Luhačovic wygląda jak wymarłe miasto, żywego
ducha nie uświadczysz. A ja chciałbym coś zjeść. Nawet restauracja hotelowa
zakończyła już pracę, a coś bym przekąsił. Na szczęście usłyszałem, że kilka
osób wybiera się na kolację do uzdrowiska. Było wśród nich bardzo sympatyczne
małżeństwo polsko-czeskie, Monika i Milosz. I to właśnie Monika wykazała się odpowiednią
przedsiębiorczością. Zadzwoniła do restauracji Racek, którą znała ze swoich
wcześniejszych pobytów w Luhačovicach. Co
prawda oni też już kończyli pracę, ale obiecali, że jak przyjedziemy w ciągu
pół godziny, to poczekają na nas. Super, ponieważ znałem dwóch ludzi z tej
grupy, wprosiłem się na ten wieczorny spacer. Trochę przesadziłem z tym
spacerem. Nie było to wprawdzie daleko, ale zapakowaliśmy się w dwa samochody i
pojechaliśmy jak paniska. W Raczku,
podobnie jak i wszędzie indziej zupełnie pusto. Tym niemniej, kelner przywitał
nas z uśmiechem na ustach. Przy zamawianiu okazało się, że wszystko, co jest w
karcie, jest dostępne. A po skosztowaniu serwowanych kolejno dań, okazało się,
że każde z nich to prawdziwa rozkosz dla podniebienia. Czyż nie piękne
zakończenie długiego, pełnego emocji związanych z zimowymi warunkami na
drogach, dnia?
Już
kilkakrotnie miałem przyjemność być w Czecha, ale w tej części tego kraju,
byłem pierwszy raz. Więc jak tylko nadarzyła się okazja w ciągu dnia by wyrwać
się na chwilę i coś obejrzeć, uczyniłem to z wielką radością. Pogoda,
delikatnie rzecz ujmując, nie była zbyt przyjazna pieszym eskapadom. Ale mimo,
że preferuję słoneczne klimaty, jakoś wyjątkowo dobrze się w tych warunkach
czułem. Niebo zasłonięte chmurami, lekki mróz, trochę wiatru i cały czas
pustawo, bardzo niewielu ludzi. Tak też lubię, choć miejscowi, zapewne byli
odmiennego zdania, szczególnie co do braku turystów.. W pewnym sensie,
doskonałe warunki do rozmyślań, i nieco gorsze do robienia zdjęć. Jeżeli komuś
się nie śpieszy, jeżeli ma ochotę na włóczenie się w bardzo miłym otoczeniu, to
tu, to tam, to jest to bez wątpienia miejsce dla takiego kogoś.
To chyba nie
chodzi tylko o Luhačovice. Ja po prostu lubię małe czeskie miasteczka. Są takie
bezpretensjonalne i tchną niezwykłym spokojem. A Luhčovice? Miasto liczące ok 5500 mieszkańców, to przede
wszystkim uzdrowisko. Jest to czwarte pod względem wielkości uzdrowisko w
Czechach i największe na Morawach. Najbardziej znane źródła to: Vincentka, Ottovka, Aloiska, Źródło Dr. Šťastnego, Żródło Św Józefa, Amandka, Janovka, Elektra, Jubilejní, Sirný i
Jaroslava. Dzięki specyficznemu,
łagodnemu klimatowi i licznym źródłom mineralnym, specjalizuje się w chorobach
płuc i układu pokarmowego. Pierwsze pisemne wzmianki o miejscowości pochodzą z
roku 1412, choć wykopaliska archeologiczne potwierdzają zamieszkiwanie tych
terenów już na przełomie VII i VIII wieku.
Nie ma w
Luhačovicach niezwykłych zabytków, zapierających dech w piersiach, tym niemniej
parę ładnych budynków się tutaj znajdzie. Ślad po sobie pozostawił tutaj
wybitny słowacki architekt Dušan Jurkovič (23.08.1868 – 21.12.1947), autor fascynujących
i nader urokliwych projektów budynków zdrojowych (tzw. kolonada), zupełnie
unikalnych: Dom Jurkowiczów i Dom Slunečni lazne. Budynki zaprojektowane przez
Jurkoviča doskonale harmonizują z otoczeniem i są perfekcyjne pod względem
użytkowym.
Bardzo ciekawym epizodem w życiu Duszana
Jurkowicza była jego praca w Oddziale Grobów Wojennych CK Komendantury
Wojskowej w Krakowie przy dowództwie okręgu wojskowego „Galicja Zachodnia” w
latach 1916-1918. Pełnił funkcję kierownika, projektanta i nadzorcy budowy
cmentarzy wojennych w Okręgu Żmigrodzkim (jednym z dziesięciu w Galicji
Zachodniej) z siedzibą w Nowym Żmigrodzie, w którym powstało 31 cmentarzy
wojennych. Stał się najpopularniejszą i niekonwencjonalną postacią w środowisku
artystycznym skupionym w Oddziale Grobownictwa Wojennego. Zachwyt i podziw
budziły, powszechnie uznane za najbardziej udane kompozycyjnie i krajoznawczo,
jego rozwiązania projektowe cmentarzy wojennych w całej Galicji Zachodniej. Jurkowicz osobiście zaprojektował
ok. 35 cmentarzy wojennych. Swoją drogą,
samo stworzenie takiego stanowiska w armii austriackiej daje wiele do myślenia
o ludziach z tamtej epoki. Nie tylko poczucie obowiązku wobec poległych i
dbałość o porządek, ale też wrażliwość estetyczna, potrzeba piękna w każdym
miejscu. Tylko pozazdrościć.
Duszan Jurkowicz zrealizował wiele
różnych projektów i można by o nich napisać osobny, całkiem spory artykuł. Warto
jednak wspomnieć o jeszcze jednym ciekawym zleceniu, jakie zrealizował Duszan
Jurkowicz. Otóż, otrzymał on zamówienie na
projekty zespołu schronisk turystycznych na grzbiecie Pusteny pod Radogoszczem
w Beskidzie Ślądko-Morawskim. Zbudowane w latach 1897-1899 schroniska: Libušín i Maměnka, do dziś wyróżniają się
oryginalną architekturą i pieczołowicie zachowanym wystrojem wnętrz.
W innym miejscu trafiam na informację,
że w Luhačovicach tworzył też Leoš Janaček (1854-1928) - czeski kompozytor. Co ciekawe, przez długi czas nie
chciano wystawiać jego oper w Pradze. Dopiero w 1916 r. zaprezentowano operę Její pastorkyňa (czyli Jenufę), która odniosła wielki
sukces. Prawykonania wszystkich jego oper były w Brnie, potem wystawiano je w
Pradze. Dzięki temu, że libretta na niemiecki tłumaczył zaprzyjaźniony z kompozytorem
pisarz Max Brod, były one szybko wystawianie w
operach austriackich i niemieckich. W Polsce przed wojną wystawiono tylko Jenufę. W oparciu o czeską
muzykę ludową komponował opery oraz utwory na fortepian i orkiestrę. Był też kolekcjonerem piosenek
ludowych. Janáček, podobnie jak Jurkovič byli miłośnikami miejscowego folkloru.
Janaček razem ze swoimi współpracownikami, wędrował po morawskich i słowackich wioskach i
zapisywał lub nagrywał na fonografie autentyczny śpiew mieszkańców.
Organizatorzy imprezy, oprócz części
oficjalnej, przewidzieli również wycieczkę „krajoznawczą” do nieodległej miejscowości Vizovice, a
właściwie do jej przedmieścia. Działa tam fabryka, która została założona w
1894 przez Zygmunta Jelinka. Nie udało mi się ustalić, czy ta rodzina miała coś
wspólnego z Emilem Jelinkiem (1832 Budapeszt-1892), austriackim dyplomatą, i
pionierem austriackiej motoryzacji oraz ojcem Adrienne Manuela Ramona (Mercédès)
Jellinek, damie, której imieniu zawdzięczają nazwę pewne niemieckie samochody
produkowane do dzisiaj i cieszące się bardzo dobrą opinią.
Wracając jednak do Jelinków z Czech, gdy w 1921 roku założyciel firmy przeszedł
na emeryturę, interesem zaczął zawiadywać jego syn Rudolf. I to właśnie
pierwsza litera jego imienia oraz nazwisko rodowe widnieją do dzisiaj na
wyśmienitych produktach tam wytwarzanych. Już przekraczając drzwi sklepu firmowego,
który jednocześnie jest początkiem i końcem szlaku turystycznego, robi się
bardzo przyjemnie ze względu na ujmujący zapach, panujący we wszystkich
pomieszczeniach. Jak w kuchni, u ulubionej cioteczki na wsi, jesienią, w czasie
przygotowywania przetworów z węgierek. No właśnie, jesteśmy w najsłynniejszej,
znanej na całym świecie, czeskiej wytwórni śliwowicy – R. Jelinek. Najpierw
zapoznajemy się z zawikłaną historią rodziny i firmy.
Gdy przyszli hitlerowcy,
Jelinkowie trafili do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Tylko dwóm z nich
udało się przeżyć wojenny koszmar. Później przyszli komuniści i
znacjonalizowali fabrykę. Niestety początek wycieczki jest nieco
przygnębiający. Ale, na szczęście, dalej jest już znacznie przyjemniej. R. Jelinek wytwarza nie tylko śliwowicę.
Powstają tutaj również znamienite napoje z innych gatunków owoców. Aby nas o
tym przekonać, w kolejnej sali degustujemy gruszkówkę. Noooo! Dobra.
Przy
okazji możemy podziwiać długie rzędy beczek wypełnionych różnymi trunkami i
niewielkie szafki pozamykane na kłódki z alkoholami już w butelkach. Od samego
widoku może się w głowie zakręcić. W tej chwili R. Jelinek to już sześć fabryk,
nie tylko w Czechach, ale też w Bułgarii, Rumunii i w Chile. Fabrykę w Chile
uruchomili ponieważ z tego kraju sprowadzali gruszki (?!) i okazało się, że
korzystniej jest uruchomić tam po prostu destylarnię niż wozić tony gruszek.
Chodzimy tak od miejsca do miejsca, słuchając kolejnych wątków opowieści o
firmie, a tu kolejny poczęstunek. Tym razem ciekawostka: śliwowica miodowa,
taka ich „novinka”. Jak dla mnie, miłośnika słodkich alkoholi, wyśmienita!
Wreszcie docieramy do końca wycieczki, do sklepu firmowego (czyż nie sprytnie
pomyślane?). Aby nam nie było tak smutno, z powodu końca jelinkowej przygody,
jeszcze jedna degustacja. Na koniec tradycyjna śliwowica, to z czego firma
znana jest na świecie. Czy można było nie zrobić zakupów?