Wypoczęci i
zrelaksowani, a co najważniejsze w komplecie, wypływamy z cudownej Korczuli w
dalszą drogę. To dopiero nazywa się rozdarcie wewnętrzne. Miasto Korczula jest
rzeczywiście przeurocze, szkoda więc je opuszczać. Z drugiej jednak strony,
naszym głównym celem tegorocznej wyprawy jest Dubrownik, miasto wręcz
legendarne. No to płyniemy. Ale nie
kierujemy się bezpośrednio do Dubrownika. Wyruszamy z Korczuli stosunkowo
późno, więc plan jest taki, aby popłynąć jak najdalej w kierunku portu docelowego.
Zatrzymać się gdzieś po drodze na nocleg, jak się uda to w Žuljanie. A rano
następnego dnia wyruszyć jak najwcześniej, aby mieć maksymalnie dużo czasu na
Dubrownik.
Pogoda jest
ustabilizowana, jak wzorzec z Sevres. Wcześnie rano i późnym popołudniem
całkiem przyjemnie wieje. W ciągu dnia i nad ranem wiatr cichnie niemal do
zera. Z jednej strony to dobrze, bo wiemy czego się spodziewać. Z drugiej
jednak strony kiepsko się żegluje jak nie wieje. A, że o określonej porze nie
będzie wiało, to pewne jak 2 x 2. I nie ma co się łudzić, że będzie inaczej. Na
szczęście silnik na naszym okręcie pracuje bez zarzutu, w przeciwieństwie do
GPS-a, który zdecydowanie częściej nie pracuje, niż pracuje. Powoli, acz
systematycznie, płyniemy wzdłuż półwyspu Pelješac delektując się pięknem
okoliczności przyrody. Zupełna sielanka. Aż tu nagle plum! Kamil wyskoczył
sobie z jachtu?! Czy trafił mnie szlag? Tak!!! Erupcja bardzo ciężkich słów jak
w tym momencie nastąpiła, wyczerpała mój limit przekleństw na najbliższe dwa lata.
Wypłynęliśmy
późno, wiatru prawie nie ma, więc za daleko nie dopłyniemy. Tym nie mniej,
krótko przed zachodem Słońca dopływamy do Žuljany. Žuljana to zarówno nazwa
miejscowości jak i zatoki. Zatoka jest bardzo łatwa do wypatrzenia z morza. Jest
tam nawet małe molo, ale całe zajęte. Nie ma problemu, i tak zaplanowane było
stanie na kotwicy. Wpływamy więc na środek zatoczki i rzucamy kotwicę. Co
prawda Žuljana chwali się posiadaniem szczątków rzymskich grobowców, barokowym
kościołem św. Marcina, który powstał na miejscu kaplicy z XII wieku oraz
kaplicą św. Julii, ale tym razem, chcemy tu tylko przenocować. Swoją drogą, gdy
wspominam swoją edukację szkolną będąc w Chorwacji, nie mogę się nadziwić, że
nic nam nie mówiono o tych terenach w kontekście starożytności, średniowiecza i
odrodzenia. A tu na miejscu okazuje się, że pamiątek, często bardzo ciekawych,
z tamtych czasów jest niezmiernie dużo. Czasami mam wrażenie, że starożytnych
zabytków jest w Chorwacji więcej niż w Grecji.
Rozglądamy się
po okolicy. Na brzegu widać raptem parę domów. Na krańcu wioski jest boisko do
koszykówki, po którym biega kilku młodzieńców. Gdyby nie odgłosy z boiska,
panowałaby tu absolutna cisza. Miejsce
jest osłonięte od wiatru, kotwica dobrze trzyma, więc chętni mogą się trochę
pokąpać. Słońce zdążyło się już schować, co sprawiło, że sceneria do kąpieli
jest niezwykła. Dwóch dzielnych młodzieńców, Kamil i Filip postanawia wpław
wyruszyć do wioski po „złote runo”.
Początkowo nikt nie zwracał uwagi ile czasu minęło od ich wypłynięcia.
Na jachcie i wokół jachtu trwała wesoła zabawa. Gdy jednak już wszyscy
pokończyli wieczorną kąpiel i zaczęła robić się nieco senna atmosfera, ktoś
skonstatował, że jakoś długo nie ma naszych argonautów. Romek już zaczynał
nawet się niepokoić o Filipa. Co w razie czego powie Jasi? W końcu wyłoniły się
dwie głowy z ciemności. Obaj zdobywcy w świetnych humorach z przejęciem
opowiadali o swoich przygodach i trudnościach z nabyciem czegokolwiek, zarówno
w miejscowej knajpie jak i w sklepie. Sądząc jednak po ich minach wyprawa udała
się nienajgorzej. I tylko, to coś co dostarczyli na jacht było jakieś dziwne.
Smakowało jak landrynki mandarynkowe rozpuszczone w rozcieńczonym i posłodzonym
spirytusie. Chyb nikt nie wypił tego co miał nalane, a przecież to była raptem
połowa butelki. I tak to, stał się cud na jachcie Kaneja, że ponad połowa
zakupionego alkoholu powędrowała za burtę.
Jakoś do
kotwicy mam ograniczone zaufanie. Wyznaczam wachty aby nie było jakiejś
niemiłej niespodzianki. Gdy wstałem ok. 0530 stwierdziłem, że wszystko jest w
najlepszym porządku, wciąż jesteśmy tam gdzie byliśmy wieczorem. Jedynie taki
drobiazg, Kamilowi nie udało się wstać na wachtę. Na szczęście Ania była na
tyle litościwa, że dotrwała do końca zastępstwa. No cóż, nie wszyscy rozumieją
co to znaczy odpowiedzialność za siebie, a przede wszystkim za innych.
Zaczynało
już robić się jasno, zaraz miał być wschód Słońca. Odpaliłem katarynę. „Kotwica
w górę!” Powolutku wysuwamy się z
zatoczki i zostawiamy Žuljanę za rufą. Kierunek Dubrownik. Zgodnie z planem
mamy piękny wiatr. Na tyle silny, że Kaneja porusza się bardzo żwawo, ale wciąż
jeszcze nie musimy się refować. Wyprzedzamy nawet jakiś jacht płynący na
silniku. Po chwili widzimy, że tamci też stawiają żagle. Piękna jazda o
wschodzie Słońca. To są te niezwykłe chwile pod żaglami, gdy człowiek całym
sobą odczuwa niezwykłą radość.
Mamy kolejny
piękny dzień. Przed wypłynięciem w rejs, zasięgnąłem języka w sprawie fajnych
miejsc do kąpieli przed Dubrownikiem. Krzysiek „Szatan” Kotlewski
(Masteryachting Polska) polecił mi Šunij przy wyspie Lopud. Kto jak kto, ale
Krzysiek te wody zna całkiem dobrze, więc zdecydowałem się skorzystać z tej
rekomendacji.
Faktycznie miejsce okazało się bardzo przyjemne, pogoda
wyśmienita, prawdziwa wakacyjna sielanka. Co prawda nie byliśmy tam sami, ale
wcale mi to nie przeszkadzało. Popełniliśmy jednak pewien mały błąd,
pozwoliliśmy dzielnym argonautom popłynąć na brzeg. A ci jak popłynęli, tak
popłynęli i nie bardzo wiedzieli kiedy wrócić. Już chcemy płynąć dalej, wszak
czeka legendarny Dubrownik, a tu nie, trzeba czekać na naszych dzielnych
wesołków. W końcu doczekaliśmy się i załoga była w komplecie. Na szczęście tym
razem nie przytaszczyli ze sobą żadnego mandarynkowego paskudztwa, a co mieli
wypić, wypili na brzegu.
Dubrownik
już zupełnie blisko. Widać imponujący most nad Dubrowačką, a właściwie nad
samym jej ujściem. Jego wysokość nad lustrem wody to 45 metrów. Zbliżamy się do
niego, po prawej stronie mamy Gruž, czyli port w samym Dubrowniku i marinę
Porat-Gruž. Jednak nie jest to miejsce specjalnie polecane miłośnikom ciszy i
spokoju. Płyniemy w górę Dubrowački, do mariny Miho Pracat. Bardzo sympatyczna
marina. Co prawda w informatorach żeglarskich można wyczytać, że bora wieje tu
często, osiągając czasami siłę huraganu, jednak nie tym razem. Warunki mamy
bardzo dobre. Infrastruktura w marinie doskonała, włącznie z basenem, ale też i
cena, jak najbardziej stosowna. Płacimy za postój 115 euro. Chorwaci w łupieniu
turystów są po prostu bezwzględni. Żadnej litości.
Z mariny do
miasta jest całkiem spory kawałek. Na szczęście działa komunikacja miejsca. Co
piętnaście minut jest autobus. Przejazd w jedną stronę 15 kun od osoby. Końcowy
przystanek jest dosłownie przy wejściu do starówki. Przechodzi się przez bramę,
jeden rzut oka i zapomina się o wszystkich niedogodnościach, o wysokich cenach
i innych nieprzyjemnych rzeczach. Oczywiście jeśli ktoś lubi takie klimaty.
Jest tu ogromny tłum ludzi, więc trzeba umieć włączyć widzenie selektywne. Ten
tłum to tylko tło bez żadnego znaczenia, liczą się tajemnicze zaułki,
wyszlifowane poza granice możliwości milionami stóp chodniki i ulice, potężne
mury obronne i ta niepowtarzalna atmosfera. I w żadnym wypadku nie można
zawracać sobie głowy tym mrowiem ludzi. Szybko robi się ciemno, już nie
wszędzie możemy wejść. Ale jeszcze tu, jeszcze tam. Jeszcze porcję pysznych
lodów. Przeciągamy nieco nasz spacer, tym niemniej, znowu pozostaje niedosyt.
W Dubrowniku
dobrze znają Polaków i Polskę. W knajpach bez trudu znajdzie się menu w języku
polskim. Miejscowi restauratorzy są bardzo aktywni w przechwytywaniu gości.
Zapraszają i od razu pytają o pochodzenie. Natychmiast przekonałem się, że
również Szczecin nie jest im obcy. Bardzo dobrze pamiętają Pogoń Szczecin.
Posiadają w swoich zbiorach szaliki, chyba, wszystkich klubów naszej
piłkarskiej ekstraklasy (ekstraklasa – jak to dumnie brzmi ?!). Piłka nożna
jest dla nich naturalnym punktem zaczepienia przy nawiązywaniu konwersacji.
Równolegle z oferowaniem gratisów. My zdecydowaliśmy się na restaurację
Antunini znajdującą się w jednej z bocznych uliczek. Ponieważ było już ciemno,
a uliczka oświetlona była niezbyt mocno, było to niezwykle urokliwe miejsce.
Obsługa lokalu uwijała się niesamowicie. Dania tam serwowane były wyśmienite.
Chorwaci świetnie przygotowują owoce morza. Ale i tradycyjne mięso nie
pozostawiało żadnych wątpliwości. Trzeba
też przyznać, że porcje były zupełnie godziwe. Prawdziwa uczta dla miłośników
biesiadowania. No i zgodnie z obietnicą pana, który nas zapraszał, dostaliśmy
trzy litry wina gratis, rabat 10 % i na koniec, dla chętnych gratis medicina.
Medicina, to nic innego jak trawarica, której nie znoszę, więc nawet jeśli jest
za darmo, to nie reflektuję. Naturalnie, nie mam żadnych złudzeń, że te
wszystkie gratisy są bardzo starannie skalkulowane i nasi przemili gospodarze
nie dokładają do interesu, ale zawsze to miło jest być w taki sposób
obsłużonym.
Opuszczamy
stare miasto w Dubrowniki. Wracamy autobusem do mariny Miho Pracat, a tam
zupełnie inny świat: cudna cisza, plusk wody, cykady i piękna noc. Delektujemy
się tą sielanką, jednocześnie przeżywamy wrażenia z Dubrownika. Co za
miejsce!