wtorek, 26 kwietnia 2011

Greifswald - a właściwie gdzie jedziemy?


Święta Wielkanocne. Lany poniedziałek, jak zwykle nie wiadomo co z sobą zrobić. Na ulicy pełno zdebilałych osobników z wiadrami z wodą. W mieście nic się nie dzieje. Nawet większość knajp pozamykana. Co tu robić?
Żoneczka, rzuca hasło: zoo w Niemczech. Nie wiem dlaczego, pierwsze co przychodzi mi do głowy to Greifswald. Mało tego, jestem przekonany, że byłem w tym mieście w czasie Etapowych Regat Turystycznych. Mam przed oczami miasto, kanał portowy i drogę w kierunku zoo.  Szybkie sprawdzenie w internecie. Godziny otwarcia, ceny, lokalizacja. Wszystko się zgadza. Przecież dobrze pamiętam, po jednej stronie kanału była marina a po drugiej droga do zoo. No i pojechaliśmy. Dojeżdżamy już na miejsce. Pierwsze wrażenie: całkiem spore miasto, jak byliśmy w czasie regat widziałem zatem tylko niewielką część. Ale jakoś dojeżdżamy do centrum. Jest kanał, są jakieś jachty i inne jednostki pływające, ale mijamy kanał i jakoś nie widzę kierunkowskazu do zoo więc zawracamy. W tył, w prawo i ni z tego, ni z owego jesteśmy na miejscu. Jak to w niemieckich miasteczkach nieco problemu z zaparkowaniem, w końcu się udaje.
W tym samym dniu nasza córka ze swoim chłopakiem była na Rugii. Wieczorem rozmawiając o minionym dniu w celu  dokładniejszego określenia gdzie kto był, sięgnęliśmy  po mapę. Patrzę na tę mapę, patrzę i coś mi się nie zgadza. Dopiero po chwili przychodzi olśnienie: w czasie ERT to nie był Greifswald! Tamte miasto to Ückermünde.  Mało tego, w Greifswaldzie  nigdy w życiu jeszcze nie byłem. A niby wszystko się zgadzało. Skąd mi do głowy ta nazwa przyszła?
Najfajniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że ani odrobinę nie żałowaliśmy, że znaleźliśmy się w Greifswaldzie.
Miejscowe zoo jest raczej niewielkie. Taki sobie, niezbyt duży park. Ale jakżeż urokliwie zagospodarowany. Takie małe cudeńko, a ile ciekawych zwierzaków. Każdy wybieg zaaranżowany tak, aby zwierzęta czuły się jak najlepiej, ale też, aby można było je podziwiać. Sporo wody. A przy tym tak wszystko zorganizowane, by jak najbardziej zaabsorbować dzieci. Choć same zwierzęta przykuwały uwagę zwiedzających to były też huśtawki, wir wodny, rowery i różne inne zabawki. Oczywiście można było kupić karmę dla kóz by móc je podkarmiać w zagrodzie, co zawsze jest wielką atrakcją. I choć jak wcześniej stwierdziłem, park nie jest zbyt rozległy, zanim go obeszliśmy, ponad dwie godziny minęły.





Po wizycie w zoo poszliśmy zobaczyć jak wygląda stare miasto. Tu również nie było rozczarowania. Bardzo ładne, schludne miasto. Nieodmiennie jestem pełen uznania dla niemieckich miast. Jakżeż ludzie tam mieszkający potrafią o nie zadbać. To wszystko jest takie wycyzelowane, wymuskane, takie cacuszka. Jakby wszystko wyszło przed chwilą spod ręki najwyższej klasy rzemieślnika-artysty. Do tego jeszcze tu i ówdzie jakoś przyozdobione. Można chodzić w tę i z powrotem, i napawać się tymi widokami. A do tego ta atmosfera późnego popołudnia po pięknym słonecznym i ciepłym dniu. Ludzie siedzą w ogródkach przy lokalach, jedzą, piją i dobrze się bawią.
Cóż było robić, i my musieliśmy, choć na chwilę  gdzieś zakotwiczyć. Jeść specjalnie nam się nie chciało, ale jakiś apfelstrudel z lodami i bitą śmietaną, do tego kawa, czemu nie. To był bardzo sympatyczny dzień.


czwartek, 21 kwietnia 2011

Świat żagli.


Zwodowaliśmy naszą karinkę. Inaczej mówiąc, kolejny sezon żeglarski rozpoczęty.

Jak zwykle wodowanie poprzedzały dni wytężonej i mocno pośpiesznej pracy przy przygotowaniu łódki do pływania. I jak zwykle nie udało się wszystkiego zrobić na lądzie, część prac trzeba będzie wykonać na wodzie. Klub zawsze wyznacza dwa terminy wodowania, by ci, którzy mają więcej do zrobienia, mogli spokojnie wszystko dokończyć. W naszej maszoperii są jednak tacy zapaleńcy, że nie ma mowy aby wodować jacht w drugim terminie. My po prostu nie możemy inaczej. Jeszcze coś tam trzeba podmalować, jeszcze trzeba wyszlifować i polakierować pokrywy bakist. Ale to wszystko nic, łódka jest na wodzie!

Patrzę sobie na kolegów, na znajomych i nieznajomych, jak się krzątają przy swoich jachtach. Prawdziwi zapaleńcy, samo patrzenie na nich to przyjemność. Niektórzy mają łódki skromniutkie, warte kilka, maksymalnie kilkanaście tysięcy złotych i pracują przy nich z wielkim zapałem. Inni posiadają „okręty” warte kilkaset tysięcy, a niekiedy więcej, i z równie wielkim zapałem nadzorują prace przy swoich jednostkach. Żeglarstwo wymaga pewnej wiedzy, ale tym którzy podejmą ten trud oferuje wiele radości.

Nie tylko samo żeglowanie dostarcza niezwykłej przyjemności. Siedzimy tak sobie późnym popołudniem na łódce i szorujemy pokład. Wiatr ucichł, jak to przed wieczorem, słonko jakoś złagodniało, słychać mnóstwo ptaków. Od czasu do czasu słychać też rubaszny śmiech jakiegoś starego wilka morskiego, na którymś z sąsiednich jachtów. Na kei przystanęło trzech kolegów i dyskutują bez zbędnego pośpiechu jak rozwiązać jakiś problem na łódce. Ktoś inny rozgryza jakąś kwestię w pojedynkę, powoli sącząc piwko.

Coś tam powoli dłubiemy na naszej łódce i snujemy plany rejsów na cały sezon. I te całkiem małe, po jeziorze. I te większe, z wyjściem na zalew, a może i Zatokę Pomorską. Mam nadzieję, że znowu uda nam się wystartować w Etapowych Regatach Turystycznych i znowu będziemy przeżywać emocje sportowej rywalizacji i chłonąć tę niezwykłą atmosferę. I te całkiem duże rejsy po dalekich morzach. Niektórzy preferują północ, inni południe, ale to jest bez znaczenia, byle wreszcie wypłynąć.
Koledzy żeglarze, stopy wody pod kilem i spełnienia marzeń o pięknych rejsach!

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Parę chwil w Londynie

Kiedyś każdy wyjazd, obojętnie, bliżej czy dalej, to były same ochy i achy. A wyjazd na „zachód” to była wręcz euforia. Czasy się jednak zmieniły, granice w Europie przestały dzielić, nasza sytuacja ekonomiczna uległa poprawie, więc wyjazd za granicę przestał być jakimś wybitnym rarytasem. Tłumnie wyjeżdżamy „za chlebem” ale też w celach turystycznych i poznawczych. Jednym z chętniej odwiedzanych przez Polaków krajów jest Anglia. Podobno już prawie każdy nasz rodak tam był. Ja zaś do tej pory należałem do tej niewielkiej grupy, która tam jeszcze nie była. W końcu nadarzyła się okazja by tam się wybrać i to od razu do samej stolicy, do Londynu. To dopiero wydarzenie.
kombinat gastronomiczny po londyńsku
Wieczorem wszystko wygląda inaczej
Wyobraźnia zaczęła pracować na najwyższych obrotach. W końcu jadę do miasta, które przez długi czas była stolicą świata! Obejrzane filmy fabularne i dokumentalne, przeczytane artykuły i książki, wszystko to podsycało moje oczekiwania. Do tego świadomość, że na oglądanie miasta będę miał zaledwie 1,5 dnia. Spokojnie, luzik, wszystkiego i tak nie da się w tym czasie zobaczyć. Potraktuję ten wyjazd jako swego rodzaju rekonesans, ogólne zapoznanie się z miastem, dopiero następne wyjazdy przeznaczę na szczegóły. A, to będą następne wyjazdy? Nic mi jeszcze o tym nie wiadomo.
Moje spotkanie z Londynem rozpoczęło się od lotniska Heathrow. No, robi wrażenie. Robi wrażenie przez swoją wielkość, obsługuje ponad 180 połączeń na dobę, i przez wielobarwność tłumu ludzi, którzy tam się przewijają. A przy tym wszystkim funkcjonuje bardzo sprawnie, doświadczyliśmy tego zarówno po przylocie jak i przed odlotem. Np. oczekiwanie na bagaż na lotnisku goleniowskim jest zdecydowanie dłuższe. Tam w zasadzie w ogóle nie czekaliśmy. No ale w Goleniowie to dopiero odprawia się wielką ilość lotów.
Zaułek knajpek, niekoniecznie angielskich.
Punkt drugi spotkania z Londynem to oczywiście metro. Metro jest po prostu super. Przez te cztery dni najeździliśmy się nim ile tylko można było. Plany, informacje głosowe, napisy informacyjne. Szybko, sprawnie … ale niestety bardzo drogo. Tak, jak się później okazało, nie tylko metro jest w Londynie drogie. Przeciętne piwo w pubie to 3,5-3,7 funta. Tylko czy będąc w Londynie można sobie odmówić zwiedzenia kilku, a może nawet kilkunastu pubów?  No i do tego jeszcze fish and chips, 8-9 funtów porcja. Jak poszliśmy do takiej małej, klimatycznej knajpki, która jak się okazało należała do Irańczyka, gdzie serwowano dania z ojczyzny właściciela, zapłaciliśmy po ok. 20 funtów za danie. Na szczęście były bardzo smaczne.
Parlament - od frontu jest pięknie i majestatycznie
Przejazd do naszego hotelu, położonego przy Royal Victoria Dock, zajął nam ponad 1,5 godziny, mieliśmy dwie przesiadki i przemierzyliśmy miasto z jednego końca na drugi. Znaleźliśmy się w pobliżu innego londyńskiego lotniska: London City. Na dobrą sprawę mogliśmy sobie przelecieć ten dystans samolotem. Swoją drogą, patrzyliśmy z kolegą na niebo nad Londynem i nie mogliśmy się nadziwić jak wiele jest na nim samolotów. Chyba nie ma takiego momentu w ciągu dnia, aby w zasięgu wzroku nie było przynajmniej 1-2 samolotów.

W metrze zaintrygowały mnie dwie informacje. Pierwsza pochodziła od zarządcy metra: nie kłaść nóg na siedzeniach. Czyżby mieszkańcy Londynu byli aż takimi luzakami? Druga ciekawa informacja zawarta była w reklamie jakiejś sieci telefonicznej, która oferowała tanie połączenia z kilkoma krajami. Były dwie wersje tej reklamy, z wymienionymi sześcioma krajami i z wymienionymi trzema krajami. Na obu była Polska! Było to bardzo dobitne potwierdzenie faktu, że Polaków w Londynie jest po prostu bez liku. A wracając do metra, to mogę stwierdzić, że jest to świetne miejsce do czynienia różnorodnych obserwacji, czasami zabawnych, czasami pouczających.
Trafalgar Square
W ogóle wycieczka do Londynu to bardzo ciekawe przeżycie, choć samo miasto raczej mi się nie podobało. Wszędzie straszne tłumy, zgiełk, jazgot a i architektonicznie i urbanistycznie bez rewelacji. Ale te same powody, dla których Londyn mi się specjalnie nie podobał, sprawiają, że jest to miejsce stwarzające okazje do wielu interesujących obserwacji. Wielokulturowość, otwartość, bardzo ostre zderzenie świata elit finansowych i politycznych ze światem zwykłych ludzi.

Największe rozczarowania? Na pewno Piccadilly Circus. Oglądając to miejsce w telewizji czy na zdjęciach człowiek wyobraża sobie, że jest tam nie wiadomo co, a to po prostu spore skrzyżowanie. Ruch tam jest niemiłosierny, a co za tym idzie i wściekły hałas. Na stopniach fontanny z figurką Anterosa siedzą sobie ludziska a u ich stóp przewalają się zwały śmieci. Ach, no i jeszcze najbardziej rozpoznawalny element: wielka reklama SANYO. I w zasadzie na tym można by zakończyć opowieść o Piccadilly Circus, ale to by nie była cała prawda. Był tam, przy fontannie pewien ciemnoskóry dżentelmen, który usiłował zarabiać na życie, pokazując sztuczkę znaną z wielu polskich wesel, polegającą na przechodzeniu pod bardzo nisko zawieszoną poprzeczką. Trzeba przyznać, był bardzo wygimnastykowany, ale był raczej żałosny niż zabawny. Zdaje się, że i inni przechodnie tak go oceniali, bo raczej nie było chętnych by wrzucać mu jakieś drobniaki. Kawałek dalej rozstawił swoją niezwykłą perkusję inny dżentelmen. Najpierw zwrócił na siebie moją uwagę rozkładając swój instrument. To były różne wiadra plastikowe po farbach, czy czymkolwiek innym. Gdy zaczął grać już nie mogłem się powstrzymać, by nie podejść całkiem blisko. A do tego jak fajnie żonglował pałeczkami. Ci goście to inna twarz tego miejsca, nader intrygująca. 



Inne wielkie rozczarowanie to Downing Street 10, czyli rezydencja premiera. W telewizji wygląda to bardzo sympatycznie: milutka, boczna uliczka, taka jaką kojarzymy z tradycyjną Anglią. Niestety to tak wygląda tylko w telewizji. Owszem jest taka boczna uliczka, tyle, że przeciętny zjadacz chleba nie ma najmniejszych szans, aby tam się dostać. Potężne kraty, kamery i czterech facetów w kamizelkach kuloodpornych z karabinami maszynowymi. Piękny symbol tego, dokąd doszła nasza „cywilizacja”. CYWILIZACJA ?! Jakie to jest wszystko chore.  

Parlament i okolice to kolejne intrygujące miejsce. I wcale mi nie chodzi o niezwykle okazały budynek parlamentu. Staliśmy przy wjeździe na teren tego obiektu i przyglądaliśmy się jak wnikliwie sprawdzane są kolejne wspaniałe limuzyny. Ochrona z karabinami maszynowymi, lustra do sprawdzania podwozi, podnoszona przed każdym samochodem zapora. A po drugiej stronie solidnego, kutego ogrodzenia, wysokiego na jakieś 3,5-4 metra tłum zagonionych ludzi, trochę turystów, jeden wielki harmider. Tamci podobno rządzą w imieniu zwykłych ludzi, tylko jakoś tak to wyszło, że musieli od tych ludzi całkowicie się odgrodzić.
By odgonić te smutne refleksje trzeba było zajrzeć do kolejnego pubu. Tam można odzyskać dobry nastrój. Dzień się skończył, trzeba wracać do hotelu i do dzielnicy Royal Victoria Dock. I bardzo dobrze. Fajne miejsce, zagospodarowane na dzielnicę mieszkaniową tereny portowe. Jest tu kilka wieżowców, ale bez przesady. Jest trochę zieleni, miejsca do odpoczynku i do zabawy dla dzieci. Jest tu wszystko jak w normalnym mieście ale jakoś inaczej skomponowane. To miejsce jest dla ludzi!
A właściwie czego się spodziewałem? Przecież wystarczy przez chwile pomyśleć, wszak mówimy o ogromnym, wielomilionowym mieście. Czy można takowe opisać za pomocą kilku prostych zdań?  Jedyne co jest w tej sytuacji pewne, to to, że chętnie bym tam pojechał jeszcze parę razy, by móc poznać Londyn nieco lepiej.



Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...