Piątek, siedemnasty stycznia, chwila po siedemnastej. Jak to zwykle o tej porze roku zrobiło się już ciemno, ale warunki na drodze są bardzo dobre. Jechałem obwodnicą Gorzowa. Teraz przede mną ostatni odcinek dzisiejszej ponad 650-kilometrowej trasy. Tutaj już jest niewielki ruch, można włączyć tempomat i delektować się spokojną jazdą, cichą muzyką dobiegającą z głośników i niezwykłym nastrojem takich chwil. A jak jeszcze sobie pomyślę, że jutro jest sobota i nie mam żadnych obowiązków to po prostu robi się cudownie. Wyprzedzam na lekkim łuku jakieś malutkie autko jadące bardzo wolno i nagle mam przed sobą dziesiątki aut! One stoją, niektóre mają włączone awaryjki a pośrodku korytarz życia. Hamulec, awaryjki, zjazd na bok, stop. Niesamowite, ale pomyślenie tego wszystkiego zajęło mi więcej czasu niż wykonanie. Pełny automatyzm. Dopiero po zatrzymaniu zacząłem się rozglądać co się dzieje. No tak, przecież mam przejechane grubo ponad 1,5 mln kilometrów. Działa. No to stoimy, długo stoimy, gdzieś około dwóch godzin. Gdy zaczynamy ruszać, bardzo wolno, dzwoni telefon. Rzut oka na wyświetlacz telefonu. Andrzej Podgórski? Ooo! Bardzo dawno się nie widzieliśmy, ani dawno nie rozmawialiśmy. Częstotliwość naszych kontaktów, to mniej więcej raz na 2-3 lata. Tym nie mniej od czasu naszego wspólnego żeglowania z Den Helder do Szczecina są bardzo przyjazne. On już dawno zrobił kapitana i szlaja się po świecie a ja … no cóż, niedzielne żeglowanie. Miło, że dzwoni, ciekawe z czym, bo przecież raczej nie po to by tak sobie pogadać. Nasze relacje są przyjacielskie ale nie aż tak zażyłe, byśmy do siebie dzwonili dla samego pogadania. Kiedy słyszę z czym dzwoni otwieram dziób ze zdumienia. „Wiktor nie popłynąłbyś 28 ze mną z La Rochelle na Sycylię? Trzeba przeprowadzić jacht, nowiutki katamaran.” Mózg znowu wchodzi na najwyższe obroty, niemal jak przy okazji awaryjnego hamowania, sam się dziwię, jaki spokój zachowuję. To ja, okropny choleryk? Jak to się dzieje, że czasami zachowuję absolutnie zimną krew, a czasami wybucham jak bomba? Co to jest. No dobra, bardzo ciekawa propozycja. Trochę zimno. Ale towarzystwo pierwsza klasa. W tym czasie mam mniej pracy. Koszty? Dojazd i przyjazd, no i wyżywienie. Bardzo ciekawy akwen: legendarne Biskaje, Atlantyk. No, no - pięknie. Dobra, ale najpierw porozmawiam z Ulą. I to nie przez telefon tylko twarzą w twarz. Tak też kończymy rozmowę. Oddzwonię po rozmowie z Ulą.
W końcu
docieram do domu. Jak się okazało tego popołudnia na S 3 były dwa wypadki tuż
obok siebie, z czego jeden bardzo poważny, z udziałem trzech aut osobowych. No
a Uli jak na złość nie ma w domu. Oczywiście widziałem, że miały babskie
spotkanie u Ani. To już ostatnie 3-4 tygodnie przed narodzinami Natana, naszego
pierwszego wnuka. A ja tu mam taką niecierpiącą zwłoki sprawę do omówienia. W
końcu się doczekałem Co zrozumiałe Ula nie przejawiała wielkiego entuzjazmu do
tego pomysłu, będzie musiała zostać sama na dwa tygodnie, a tego nie lubi. Z
drugiej strony rozumie moją pasję, więc nie wyrażała sprzeciwu. No to do
roboty. Andrzej miał już rozeznaną logistykę w tamtą stronę. Rezerwacja lotu
Wrocław – Paryż, autokaru, FlixBus do La
Rochelle i gotowe. A z powrotem się zobaczy.
La Rochelle |
Faktycznie z rezerwacją biletów nie było problemu, mimo że termin wyjazdu był bardzo bliski. Szybkie i stresujące pakowanie. Ach te limity kilogramów i ilości bagażu. Najpierw to co niezbędne do ubrania. Sztormiak niestety sporo waży a i zimowe ciuchy do najlżejszych nie należą. Resztę dozwolonego ciężaru dopełniam jedzeniem. Drobna zagwozdka, Air France, którym mamy lecieć z Wrocławia do Paryża dopuszcza 23 kilogramy bagażu głównego a FlixBus tylko 20. Decyduję się zapakować wg normy linii lotniczej. Z kierowcą autobusu jakoś się dogadam. Po francusku?
Przyjąłem
propozycję transportu Andrzeja specjalnie się nad tym nie zastanawiając. No i
dostałem za swoje. Podróż autobusem okazała się niemal tak samo niewygodna i
nieprzyjemna jak samolotem. Ciasno, nie ma miejsca na nogi. Do tego droga ze
Szczecina do Wrocławia jak się okazuje nie jest taka prosta. Startuję późnym
wieczorem z okolic dworca głównego. Najpierw do Poznania. Później oczekiwanie w
środku nocy na kolejny autobus. I wczesnym rankiem melduję się we Wrocławiu.
Żaden z kierowców nie interesował się ciężarem mojego bagażu, przynajmniej to
dobre. Ale dużo fajniejsze w tej podróży było to, że jak moi przyjaciele z
Wrocławia, Basia i Darek dowiedzieli się, o mojej podróży to zaprosili mnie do
siebie na śniadanie. Bardzo to miłe z ich strony, a ponieważ między przyjazdem
autobusu do Wrocławia a odlotem samolotu miałem kilka godzin czasu, to z
przyjemnością ale choć i pewnym skrępowaniem przyjąłem ich zaproszenie. Robić
komuś najście o szóstej rano, to jednak trochę nietypowe. No chyba, że jest się
w służbach specjalnych, to i owszem. Później jeszcze Darek podrzucił mnie na
lotnisko. Dzień zaczynał się dla mnie bardzo pogodnie. Na lotnisku spotkaliśmy
się z Andrzejem i trzecim członkiem eskapady – Jerzym. Nieco starszy ode mnie,
niewysoki pan z dużym bagażem podręcznym. Zakupiliśmy na lotnisku nieco
tradycyjnego żeglarskiego trunku pochodzącego z Karaibów i ruszyliśmy do samolotu.
Ludzie z obsługi Air France nie byli aptekarzami. Kilo nadwagi bagażu czy kilka
dodatkowych centymetrów wielkości nie stanowiło dla nich problemu. Zapakowaliśmy
się do Embraera 170. To niewielki samolot, zabiera ok 70 pasażerów, a siedzenia
ma w ustawieniu 2 + 2, nie ma więc tak nielubianych środkowych miejsc. Nieco
wygodniej niż w samolotach tanich linii lotniczych.
Jesteśmy we Francji. |
Lot trwała niespełna dwie godziny, raptem parę
chwil. Wylądowaliśmy na paryskim lotnisku im. Charles’a de Gaulle’a. Ha, ha, ha
„paryskie lotnisko” Równie dobrze mógłbym określić Schönefeld jako lotnisko
szczecińskie. Do Paryż to jest stamtąd kilkadziesiąt kilometrów. Znajduje się
ono w miejscowości Roissy-en-France, będącej częścią ogromnej aglomeracji
paryskiej. Ale tak to jest z wielkimi lotniskami. A port lotniczy Roissy-Charles de Gaulle to
największe francuskie lotnisko. W roku 2018 obsłużono tam ponad 72 mln
pasażerów. Posiada rozbudowaną komunikację wewnętrzną. Najpierw musieliśmy
przejechać autobusem z terminala, na który przyleciał nasz samolot do innego,
odległego terminala, gdzie był przystanek wewnętrznej kolejki. Tą z kolei
dojechaliśmy do kolejnego terminala, gdzie była stacja kolejowa, na której
stawał również słynny TGV, oraz stacja autobusowa, z której miał odjechać nasz
autobus do La Rochelle. Do odjazdu autobusu mieliśmy ponad osiem godzin. Bardzo
dużo czasu, ale nie na tyle dużo aby wyskoczyć na małą wycieczkę do Paryża.
Więc zakotwiczyliśmy w tym terminalu, w pobliżu jedynej tam kafejki i
obserwowaliśmy lotniskowe życie. Tłumy pasażerów wysypujących się z lotniskowej
kolejki. Część z nich kierowała się na perony, by wsiąść do kolejnego z
pociągów jadących do najróżniejszych zakątków Francji. Część ludzi po prostu
kierowała się do wyjścia. Równie duża fala ludzi kierowała się w drugą stronę.
Ponieważ to część otwarta lotniska, to zagląda tam sporo okolicznych
mieszkańców, ale też bezdomni. Kilka arabskich rodzin z gromadką dokazujących
dzieci. Terminalowa knajpka chyba jest tania, bo zagląda do niej sporo osób,
które trudno posądzić o zasobny portfel. Późnym popołudniem życie stopniowo
zaczęło zamierać. O 19 zamknięta została nasza knajpka, o 20 sklep spożywczy. Na
dworze zimno i mokro, nieprzyjemnie. A tu jeszcze tyle czasu.
Już na
lotnisku w Paryżu Andrzej dostał wiadomość, że naszym śladem podąża ktoś, kto
podobnie jak my ma płynąć z La Rochelle na Sycylię Lagoonem 42. I tyle. No jak,
przecież to my mamy płynąć Lagoonem 42? O co chodzi? To oni w końcu mają
płynąć? A może mamy płynąć razem? Później był kontakt telefoniczny. W końcu
spotkanie z dwoma dżentelmenami, Maćkami, którzy również przybyli z Polski,
tyle że innym samolotem. Okazało się, że
firma – zleceniodawca Andrzeje, organizuje przerzut dwóch bliźniaczych
jednostek dla tego samego armatora, na tej samej trasie. Do kolejnego autobusu
FlixBusa pakujemy się zatem już w piątkę. Przed nami dziewięć godzin podróży
autokarem. Francuski FlixBus okazał się nieco wygodniejszy od naszych. Poza tym
to już druga doba mojej podróży, więc pojawiło się też nieco zmęczenia. O ile
początkowo obserwowałem z zaciekawieniem obraz za oknami, przejeżdżaliśmy przez
Paryż, to już wkrótce później zapadłem w kamienny sen. Gdzieś po drodze, gdy
autobus przystanął na chwilę, otwierałem nieznacznie oczy by zorientować się w
sytuacji i dalej smacznie spałem. I tak aż do La Rochell, gdzie dotarliśmy
około ósmej rano.
La Rochelle |
Trudno
powiedzieć, że La Rochell jest ładnym miastem. Raczej nie. Jest to niewielkie
miasto, nieco ponad 80 000 mieszkańców. Jest tam całkiem sympatycznie. Ma
niezłą i niedrogą komunikację autobusową, z której kilkakrotnie korzystaliśmy.
Chodząc po nim ma się wrażenie chaosu urbanistycznego. Domy przeważnie
obdrapane z sypiącym się tynkiem. Jest
kilka uliczek, które od biedy można by nazwać sercem miasta, ale to w dużym
cudzysłowie. Sporo bezdomnych na
ulicach. Wielu z nich z psami. Miałem wrażenie, że niektórzy z nich wręcz
posługiwali się psami aby zwiększyć swoje dochody. Nieduże, ale urokliwe
targowisko, gdzie zjadłem pysznego, świeżo obranego ananasa. Mimo wszystko
najciekawiej jest jednak w okolicach portu.
Szybko
odnaleźliśmy jacht, ale tylko jeden. Akurat ten którym mieli płynąć Maćkowie.
Nasz nie dojechał jeszcze ze stoczni i właściwie nie wiadomo kiedy dojedzie.
Okrętujemy się więc w piątkę na to co jest i włączmy tryb czekania. Tylko nie
wiadomo na jak długo. Nikt na razie nie może powiedzieć nic konkretnego. Włosi?
Polacy? Francuzi? Pierwszy Lagoon potrzebuje 2 dni aby być gotowy do startu.
Pozostaje tylko obserwować prognozy pogody, bo pogoda na Biskajach to kluczowa
sprawa.
Środa - Pierwszy
dzień oczekiwania wykorzystujemy na zrobienie zakupów, zarówno spożywczych jak
i innych, bo jachty są zupełnie puste. Żadnego wyposażenia kuchennego ani
hotelowego. Nasi kapitanowie dostali jakąś kasę na paliwo, opłaty portowe i
inne drobne zakupy, ale była to raczej kasa symboliczna. Nie było z czym
poszaleć. Najpierw odwiedziliśmy sklep z artykułami gospodarstwa domowego i
Decathlon, gdzie uzupełniliśmy swój ekwipunek żeglarski. Później odwiedziny w
markecie Leclerc i solidne zaopatrzenie spożywcze. W tym ostatnim była też
urzekająca oferta rumów, w Polsce raczej rzadko spotykana. Wzięliśmy więc kilka
gatunków w celach naukowych, do przetestowania i porównania. Poczynając od
powszechnie znanego u nas Captain Morgan Black Spiced, poprzez kilka średniej
klasy, mniej znanych u nas, kończąc na Diplomatico Reserva Exclusiva i Kraken
Black Spiced, które są tam pozycjonowane nieco wyżej. Jak się później okazało,
czasu na próby mieliśmy aż nadto.
La Rochell |
Czwartek - Kolejny
dzień nic nie zmienił. Pierwszy Lagun został doposażony, a o naszym żadnych
wieści. Na szczęście dla naszej trójki pogoda na Biskajach zaczęła się
pogarszać, więc szanse, że nasi koledzy wypłyną w ciągu najbliższych dwóch –
trzech dni, spadły do zera. Możemy ruszać na zwiedzanie miasta. Najpierw
poszliśmy rzucić okiem na marinę, w której mieliśmy zatankować paliwo i z
której mieliśmy ruszać w drogę: Port Des
Minimes. To podobno największa marina we Francji. Mają ponad 4500 miejsc
postojowych z czego ponad 460 przeznaczonych jest dla gości. No … robi
wrażenie, i same baseny jachtowe i gigantyczne zaplecze. Wracamy do miasta,
kręcimy się trochę tu, trochę tam. Odwiedzamy ładnie odremontowany dworzec.
Piątek –
pierwsza pozytywna informacja, dzisiaj mają przywieść nasz jacht. Póki co ciąg
dalszy nieśpiesznego zwiedzania miasta. Tym razem obieramy sobie za cel wieżę Saint-Nicolas z XIV, jedną z
dwóch broniących wejścia do portu. Po drugiej stronie kanału wejściowego stoi
wieża łańcuchowa, biorąca swoją nazwę od łańcucha rozciąganego między wieżami,
chroniącego wejścia do portu. Wieża Saint-Nicolas jest dobrze zachowana, z
wieloma informacjami na temat miasta, które stało się bardzo ważnym portem już
w XII wieku, kiedy to Wilhelm X Święty nie tylko zniszczył konkurencyjny port
ale też nadał La Rochelle przywilej wolnego portu, handlu i samorządu. Do XV
wieku La Rochelle było największym francuskim portem nad Atlantykiem. Co
ciekawe długimi okresami znajdowało się pod panowaniem Angielskim. W czasie II
Wojny Światowej była to ważna baza niemieckich U-Bootów. Sama wieża w środku
też wywiera duże wrażenie. Dla tych zaś, którzy zechcą pofatygować się na samą
górę, oferuje niezapomniane widoki. Jak zwykle z góry lepiej widać, ładniej. W
„międzyczasie” przywieźli nasz jacht. Stał sobie smętnie na nabrzeżu, bez
antyfulingu, bez masztu i paru innych rzeczy. Piątek? No cóż, nie ma co liczyć
na to, aby tego dnia, czy choćby następnego ktokolwiek, cokolwiek zechciał przy
nim zrobić. Weekend przed nami, kolejne dwa dni bezczynności i snucia się z
konta w kont. W sobotę odwiedzamy targ staroci. Niewielki ale interesujący.
Jeżeli ktoś lubi takie klimaty, to ma dużą szansę znaleźć tam coś dla siebie.
Charakterystyczne i oczywiste jest to, że można tam znaleźć wiele przedmiotów
marynistycznych. Oni tam faktycznie żyją morzem i z morza.
Jest Lagoon, ale nie nasz. |
Dla mnie
znacznie ciekawsza od wizyty na targowisku była wizyta w Aquarium La Rochelle. Owszem byłem już w większych tego typu
obiektach, ale to w La Rochelle jest wyjątkowo ładnie zrobione, jest wręcz
dopieszczone. Możemy obejrzeć akwaria
odwzorowujące i zimny Atlantyk i bajecznie kolorowe rafy koralowe.
Bogactwo kształtów i barw. Jest na co popatrzyć. Zupełnie inne przykłady
związku La Rochelle z morzem mamy okazję obejrzeć w Musee Maritime de la Rochell. Muzeum Morskie to kawał historii
zmagania ludzi z oceanem, to opowieść o ciężkiej i często niebezpiecznej pracy
ludzi morza. Wszystko zaś pokazane w ciekawy, wciągający sposób. Są też stanowiska
edukacyjne dla dzieci, na których dzieci się bawią i poznają różne aspekty czy
to życia na morzu czy gospodarki morskiej. W osobnej hali prezentowane są
zabytkowe, małe łódki regatowe. Warto odwiedzić to miejsce.
Słońce i do nas zaczyna się uśmiechać. |
Poniedziałek –
szósty dzień oczekiwania. Od rana się dzieje. Zrobił się ruch przy naszym
katamaranie. Jedni malują podkład pod antyfuling, inna ekipa bierze się za
maszt. Kolejne jachty są zrzucane do wody. Te które już są gotowe szykują się
do przepłynięcia do Port Des Minimes. Również nasz hotel ma się przestawić.
Czuć w powietrzu wielkie ożywienie. Maciek planuje wypłynąć już następnego
dnia, gdyż prognozy pogody dla Biskajów są korzystne. Oddajemy cumy i ustawiamy
się przed śluzą. Z jednej strony lekkie
podekscytowanie z drugiej, żal to jeszcze nie my. Żal tym bardziej, że jeśli
wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie to ostatnia noc w naszym
dotychczasowym „hotelu”. Wieczorem, po
ogarnięciu wszystkich spraw, odbywa się mała biesiada z udziałem ekip z trzech
jachtów w tym kilku „wielkich” kapitanów. Nieco rozczarowujące. Ci kapitanowie
– Geograf, Wojtek, Rafał i paru innych, których do tej pory znałem byli jacyś
inni. A tu wybujałe ego niektórych jakby nie mieściło się w jachcie. W takim
gronie lepiej się nie odzywać. Nasz kapitan na tym tle wyróżnił się bardzo
pozytywnie.
Wtorek – to
już siódmy dzień oczekiwania. Zgodnie z planem dwa katamarany, które zostały
przygotowane poprzedniego dnia w końcu
wypływają, a my zostajemy na kei. Zbieramy swoje klamoty i drepczemy z
mariny Les Minimes na Rue Senac de Meilhan gdzie czeka na nas nasz katamaran.
Jakoś tak dziwnie jest jak koledzy odpływają a ja zostaję na brzegu. Ale
jeszcze dziwniej się czułem wdrapując się na jacht stojący na ulicy. Zimno,
brak wody i prądu, no i nie można korzystać z ubikacji. Po prostu super.
Wysyłam najserdeczniejsze pozdrowienia w kierunku osób organizujących ten
transport jachtów. Totalna partyzantka. Na noc ubieram na siebie co mam
najcieplejszego wraz z wełnianą czapką i pakuję się do śpiwora.
Nuwasy ruszają z portu wewnętrznego |
Środa – ósmy dzień wyprawy. Od rana spore ożywienie. Jest szansa, że w końcu wypłyniemy. Francuzi specjalnie się nie śpieszą, ale systematycznie robią swoje. Andrzej negocjuje z kierownikiem robót, że mycie końcowe weźmiemy na siebie. Widzieliśmy wcześniej jak oni to robią. Zajmuje im to cały dzień. Oferujemy się, że zrobimy to sami. Niech tylko dadzą nam preparaty których używają. Zakładamy, że będziemy mieli wystarczająco dużo czasu w trakcie rejsu na pucowanie, a w ten sposób zaoszczędzimy jeden dzień postoju. Francuzi przystają na naszą propozycję. Kiedy więc następuje tak bardzo wyczekiwany przez nas moment wodowania naszego katamaranu omal nie podskakujemy z radości. Oczywiście to jeszcze nie koniec prac wyposażeniowych, jeszcze szprycbuda, jeszcze żagle. Powoli jednak wyłania się tablica z napisem „koniec”. W okolicach pory otwarcia śluzy jesteśmy gotowi, no prawie gotowi, aby płynąć do Les Minimes. Oddajemy cumy. Mimo radosnego nastroju raczej jeszcze nie myślę o samym rejsie. Boję się zapeszyć? Na prawdziwą radość przyjdzie czas jak, w końcu znajdziemy się na morzu. Na razie czekamy na otwarcie śluzy. Później płyniemy wzdłuż potężnego falochronu, za którym wyrasta niekończący się las masztów. W końcu „brama” i podpływamy pod stację paliwową. Nigdy jeszcze nie tankowałem takiej ilości paliwa. Dwa razy po 170 litrów plus 200 do kanistrów, które Andrzej bardzo sprytnie mocuje na rufie jachtu. A każdy literek po 1,5 Euro, wychodzi spora suma. Bardzo dużo, ale też nigdy nie pływałem na katamaranie. Nawet 56 stopowa Bavarka w żaden sposób nie może się z tym równać.
Port des Minimes |
Andrzej
wyznacza wachty. Zostawiamy za sobą wyspy leżące przy podejściu do La Rochelle.
Z prawej burty Ile de Re, po lewej Ile d’Oleron. Słońce schodzi do wody. Mój
pierwszy zachód Słońca na Atlantyku. Dużo tych pierwszych razów w tym rejsie. Moja
kolejna wachta, pierwsza nocna, rozpoczyna się o godzinie 00 00. Jest w miarę
spokojnie, a biorąc pod uwagę, że jesteśmy w legendarnej Zatoce Biskajskiej,
należałoby powiedzieć, że jest bardzo spokojnie. Słabnący wiatr wieje od rufy.
Pozostaje jednak spory rozkołys. Na razie jedziemy na silniku. Wg prognoz
pogody korzystne okno w Zatoce powinna potrwać ok 4 dni. Musimy więc się
zbierać dosyć raźno. Powoli przyzwyczajam się do dyskoteki na kokpicie. Jeszcze
wolniej rozszyfrowuję poszczególne funkcje, bo oczywiście nie było czasu
przeczytać instrukcji obsługi. Zauważam pierwszy mankament naszego jachtu.
Tworzywo, z którego są zrobione „okienka” szprycbudy jest lekko mleczne, nie
przezroczyste jak prawdziwe szkło. A to jest poważny problem, gdyż co i raz
mijamy kolejne, bardzo słabo oznaczone sieci. Noc nie jest zbyt jasna. Żeby
dostrzec cokolwiek na wodzie z nieco większej odległości trzeba się wychylić na
zewnątrz. A noc jest niestety zimna. Ciepłe ciuchy, wełniana czapka na głowie.
To nie jest wakacyjne pływanie na Egejskim. Trzy godziny mijają spokojnie. Tuż
przed trzecią zapala się światło w kabinie Jurka. Słyszę jego krzątanie. Niemal
co do minuty, pojawia się o 03 00 w kokpicie. Zdaję wachtę i schodzę do kabiny.
Tu jest jakby jeszcze zimniej. Wszystko jest wilgotne. Zdejmuję tylko
sztormiak, zostaję nawet w czapce i wciskam się do śpiwora. Och ta włoska
oszczędność.
Płyniemy |
Mimo drobnych
przeciwności losu, zasnąłem szybko i mocne. Nie wiem jak długo spałem, gdy
dobiegł do mnie głos Andrzeja: Wiktor wstawaj, siedzimy w sieciach. Chyba nie
spałem zbyt długo, bo jeszcze trwała wachta Jurka. Słaby wiatr od rufy. Czy
zahaczyliśmy śrubą czy sterem, czy jedno i drugie. Andrzej próbował po prostu
przeciągnąć linę dochodzącą od boi do sieci.
Ciężka sprawa wiejący wiatr od rufy wciąż napinał linę. Do tego okazało
się, że są dwie boje ze sobą połączone. Andrzej położył się na pokładzie
kąpielowym by mieć lepszy dostęp do lin. Za chwilę przyszła nieco większa fala
i nasz kapitan został potraktowany solidnym showerem, A lina ani myślała nas
uwolnić. Może trzyma nas lina łącząca obie boje? Udaje nam się wyciągnąć
kawałek tej liny. Bardzo solidna. Nie było łatwo ale udało się ją przeciąć. I
dalej nic. Wyglądało na to, że jesteśmy
zaczepieni lewym pływakiem, a prawy jest wolny. Andrzej, ponieważ już i tak był
mokry pozostał na swoim stanowisku i dalej starał się wyciągnąć tę przeciętą
linę. Ja stanąłem przy sterze i uruchomiłem prawy silnik. Bardzo delikatnie
zacząłem cofać. Jazda na wsteczu i fala od rufy! Mimo, że starałem się
manewrować jak najdelikatniej to co chwilę odczuwaliśmy solidne klapnięcie, a
Andrzej dawał mniejszego lub większego nura. Od samego patrzenia przechodziły
zimne ciarki. I nagle, jest! Lina wyszła, boja od sieci powoli zaczęła się od
nas odsuwać. Niedowierzanie. Naprawdę jesteśmy wolni? Cholera! Na to wygląda.
Andrzej mimo niedoleczonego wcześniejszego przeziębienia i kompletnego
przemoczenie staje natychmiast za sterem i sam sprawdza sytuację. Ruszamy
bardzo wolno do przodu. Po chwili uruchamia drugi silnik i sprawdza reakcję.
Żadnych sensacji! Wszystko chodzi normalnie. Ruszamy na dobre i wracamy na
kurs. Andrzej wreszcie idzie się przebrać i wysuszyć a ja wracam do koi. Pierwsza
noc dobiegała końca.
Zatoka
Biskajska była dla nas wyjątkowo łaskawa, aż do przesady. Wiatr był tak słaby,
że nasz ociężały mastodont nie bardzo miał ochotę płynąć pod żaglami.
Jechaliśmy więc na katarynach po coraz gładszym morzu. Tyle, że kiedy już
dobiegała końca pierwsza doba rejsu, a nawet nieco więcej, a my wciąż na
silnikach, to zaczęło to być nieco męczące. Ach, ten jednostajny warkot
silników. Niestety nie nadaję się na motorowodniaka.
Końcówka Biskajów |
I tak sobie
leciały, wachta za wachtą. Nic specjalnego się nie działo. Po ponad dwóch
dobach żeglugi zaczął majaczyć na dziesiątej jakiś ląd. Słabo widoczny.
Początkowo nawet nie było pewności czy to brzeg czy złudzenie. Zachmurzone
niebo, taka szarówka, lekkie zamglenie. Powoli jednak zarys brzegu stawał się
coraz wyraźniejszy. Wyłaniały się Cabo de Bares i Cabo Ortegal. Pojawili się
rybacy, nawet sporo. No i oczywiście gęsto porozstawiane sieci. To lubimy
najbardziej. Ale też po raz pierwszy w czasie tego rejsu dostrzegliśmy
ulubieńców żeglarzy – delfiny. Pierwszy dostrzegł je Andrzej. Natychmiast na
pokładzie nastąpiło wyraźne ożywienie. Niestety nie chciały podpłynąć blisko
jachtu. Mogliśmy obserwować je jedynie ze znacznej odległości. Tym nie mniej
było bardzo miło popatrzeć na te sympatyczne zwierzaki.
Po upływie
kolejnych kilku godzin mieliśmy na trawersie La Coruña. Chciałoby się trochę
pozwiedzać, zobaczyć nowe miejsca. Niestety tydzień, który przesiedzieliśmy
bezproduktywnie w La Rochelle sprawił, że nie mieliśmy żadnego zapasu
czasowego. Trzeba było gnać przed siebie, tym bardziej, że prognozy
przewidywały zmianę pogody i pogorszenie warunków w Zatoce Biskajskiej i
okolicy. Obrazki jakie docierały do nas z północno zachodniej Europy motywowały
nas jeszcze bardziej. Orkan Ciara siał spustoszenie, a prognozy
średnioterminowe przewidywały kolejne nawałnice. Im bardziej będziemy na
południu tym ma być spokojniej. Więc gnamy.
Rybacy przy pracy |
Po trzech
dobach byliśmy na wysokości Cabo Finisterre. Trzy doby żeglugi i ok 450 MM. No
cóż, wychodzi kolejna słaba strona Lagoona, niewielkie zbiorniki wody pitnej i
brak instalacji do odsalania wody morskiej. Mimo bardzo ostrożnego
gospodarowania wodą, niestety zaczynało być widać dno zbiorników. Prowiant też
się nieco skurczył. O dziwo najszybciej wyszedł nam chleb. A bez chleba ani
rusz! Chcąc, nie chcąc trzeba się
rozglądać za jakimś przytulnym portem. Póki co zapadła noc, a sieci wokół nas
zatrzęsienie. I znowu irytujący plastik na szprycbudzie, przez który prawie nic
nie widać. Ale tym razem spotyka nas miła niespodzianka. Na wielu bojach, może
na większości, są światełka. Bladziutkie bardzo, ale są! Zdecydowanie łatwiej
jest wypatrywać w nocy światełka, choćby takie anemiczne, niż czarne
chorągiewki na szczytach boi. W dalszym
ciągu trzeba było być bardzo czujnym, ale jednak było to spore udogodnienie. A
było na co uważać, oj było! Pogoda, zgodnie z zapowiedziami zaczęła się
zmieniać. Wiatr się trochę nasilał. Niestety zmienił też kierunek i wiał nam
teraz prosto w twarz, więc dalej gnamy na silnikach.
Marina Duoro |
Na krótki
postój, Andrzej wybiera Porto. Zanim zdołaliśmy tam dopłynąć, morze rozbujało
się już całkiem przyzwoicie. Lagoon z wielkim mozołem wspinał się na kolejne
fale i z łomotem opadał w dół fali. Już z daleka mogliśmy zobaczyć, jak
efektownie fale rozbijają się o wychodzący w morze falochron. Niby jeszcze
dzień, ale jakoś tak szaro i ponuro. Gdy schowaliśmy się za falochronem woda
zdecydowanie się wygładziła. Pierwsze co rzuca się w oczy, gdy wpływa się do
Porto to imponujący most nad rzeką Duero – Ponte da Arrabida. Jest to łukowy
most łączący Porto z Vila Nova de Gaia. Biegnie nim sześciopasmowa autostrada,
ma zaledwie 493 m długości, ale maksymalny prześwit wynosi ponad 70 m. Można
więc przepłynąć pod nim całkiem sporym jachtem, bez obawy o zahaczenie topem.
Do Douro
Mariny dopłynęliśmy dosyć późno ale nie było problemu z załatwieniem
czegokolwiek. W biurze jeszcze normalnie pracowali. Dostaliśmy karty
magnetyczne do furtek wejściowych na keję. Wypytałem panią w recepcji gdzie iść
na kolację. Mogliśmy spokojnie odetchnąć, podłączyć się do prądu, zatankować
wodę i wykąpać się bez obawy, że zużyjemy zbyt dużo wody. Nieco wcześniej do
Douro Mariny przypłynął też Maciek na bliźniaczym Lagoonie 42, więc
zaparkowaliśmy obok niego. Ponieważ wypłynęli dobę wcześniej i płynęli nieco
szybciej zrobili sobie po drodze jeden krótki postój. Trochę im tego
zazdrościłem, ale jak to śpiewają Stare Dzwony „najważniejsze w odpowiedniej
być załodze”.
Tu jedliśmy kolację |
Gdy się
ogarnęliśmy nastała pora wyjścia „na miasto”. Właściwie to trudno powiedzieć,
że byliśmy w Porto. Ta część miasta, gdzie znajduje się Douro Marina to dawna
niewielka wioska rybacka Afurada, wchłonięta teraz przez większe miasto, stała
się jego integralną częścią. Do tej pory zachowała swoją specyficzną zabudowę.
Małe domy, ciasno poupychane przy wąskich uliczkach. Niemal każda fasad
obłożona barwnymi kafelkami z jakimś ciekawym dekorem. Na dekorach dominują dwa
motywy: rybacy i motywy religijne. A wszystko to bardzo kolorowe, radosne i
schludne. No i co kawałek jakaś tawerna, często z wystawionym na ulicy grillem.
My szukamy poleconej przez panią z recepcji restauracji Casa do Pescador.
Akurat od strony mariny to prawie na końcu wioski. Casa do Pescador jest bardzo
dobrze oznaczona, nie ma wątpliwości, że to to. Gdy weszliśmy było jeszcze
sporo wolnych miejsc. Dopiero nieco później zaczęli przybywać kolejni goście,
tak że w końcu lokal wypełnił się w całości. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić,
że na południu Europy tak późno rozpoczyna się kolację, która przeważnie
stanowi prawdziwą biesiadę. A nam się powtarza, że późne jedzenie jest
niezdrowe. Może niektórym to faktycznie szkodzi, ale jak nie trudno się
zorientować w dowolnej knajpie w Portugali, Hiszpanii, Włoszech czy w Grecji,
takich którym to odpowiada jest bez liku.
Wnętrze Casa
do Pescador to milion bibelotów. Jak w prawdziwej wiejskiej chacie ilość
różnych ozdobników wprost niezliczona. Zgodnie z tym czego można się było
spodziewać dominują akcenty rybackie i religijne. Jest nawet coś w rodzaju
kapliczki, są zdjęcia właściciela i jego rodziny z audiencji u papieża.
Większość przedmiotów sprawia wrażenie nieco siermiężnych, choć może lepiej
określić je mianem rustykalnych? Tak czy owak przyglądam się temu wszystkiemu z
dużym zaciekawieniem. Takich wnętrz w Polsce, ani w ogóle w północnej Europie
się nie uświadczy. Intrygujące i bardzo niepoprawne politycznie. Ale jakież
autentyczne. To jest ich życie, tacy są ci ludzie. W tak zwanym międzyczasie
kelner przyniósł nam karty dań. W końcu podstawowy cel naszej wizyty w tym
miejscu to zjedzenie kolacji. Wybranie czegokolwiek wcale nie było łatwe, mimo
że było napisane również po angielsku. Wespół w zespół, przy pewnej pomocy
kelnera, udało się coś zamówić. Bardzo byłem ciekaw portugalskiej wersji
bakalao, bo wydawało mi się, że skoro za miedzą coś takiego jest bardzo
rozpowszechnione to i tutaj może być. W karcie czegoś takiego nie znalazłem. Na
wszelki wypadek zapytałem jednak kelnera. Jak najbardziej jest odpowiednik
hiszpańskiego bakalo i nawet jest to jedno z ich dań sztandarowych. No to
biorę! Najpierw na stole pojawiły się napoje. Ja naturalnie zamówiłem wino. Aż
mnie wykrzywiło gdy na stole pojawiła się też cola. O tempora, o mores. W Portugali,
do lokalnych dań cola?! No dobra. Nie zajmujmy się tym na co nie mamy wpływu.
Po napojach pojawiły się przystawki, najróżniejsze, na ciepło i na zimne.
Oczywiście były to najróżniejsze owoce morza i … łapki żółwi. To dopiero
niespodzianka. Pierwszy raz miałem okazję coś takiego jeść. Bez rewelacji. Ale
kalmary smażone w panierce na głębokim olej naprawdę wyśmienite. Główne danie,
już z daleka widać, że to bardzo solidna porcja. Ryba, opiekane ziemniaki i
warzywa. I z wyglądu i w smaku bardzo domowe jedzenie. Smaczne, ale to jednak
nie to co te hiszpańskie bakalao. Nie jest tak delikatne i tak soczyste.
Trudno, będę musiał jeszcze kiedyś wybrać się na południe Hiszpanii. Tak czy
owak jestem zadowolony z pobytu w Casa do Pescador. Miła atmosfera, przyjaźni
ludzie i świeże, domowe jedzenie. Koledzy raczej nie podzielali moich
pozytywnych opinii. Dla niektórych szczytem wykwintności i smakowitości jest
kebab z kolą. No, cóż m.in. dla tego świat jest taki intrygujący, że tak bardzo
się między sobą różnimy. Na koniec jeszcze pytam o to czy mają na sprzedaż
jakieś dobre porto, wszak być w Porto i nie nabyć flaszeczki tego smakowitego
trunku to grzech. Tak, i owszem. Tanie nie jest, ale biorę dwie butelki jako
prezenty dla moich zięciów. W tym przypadku cena raczej się nie liczy. Opuszczamy
gościnne progi Casa do Pescador i jeszcze trochę kręcimy się po najbliższej
okolicy. Zarówno pogoda jak i pora roku sprawiają, że na uliczkach jest
pustawo. Jedną z ciekawostek Afurady są bardzo stare zbiorniki znajdujące się w
lekkim pawilonie, służące miejscowej ludności do prania. Myślę, że jest to
jeszcze jeden sposób na wspólne spędzanie czasu. Tuż obok na placyku
porozstawiane są wielkie tyki, między którymi porozciągane są sznurki, na
których wiszą wyprane rzeczy. Wszystko to tworzy swoistą, bardzo swojską
atmosferę.
Następny
poranek po przybyciu jest bardzo leniwy. Wypłynięcie zaplanowane jest na
wczesne popołudnie. Najpierw mamy uzupełnić zapasy spożywcze, później, być
może, będzie jeszcze chwila na krótki spacer. Aby dojść do jakiegoś większego
sklepu trzeba kawałek się przejść. Wybieramy Lidla przy ulicy Nova de Alvites,
oddalonego od nas o ok 1,7 km, czyli jakieś 20 minut marszu. Droga wspina się
dosyć stromo. Wydaje się jakby to była zaawansowana wiosna. Ciepło, lekki
wiaterek, a w ogródkach przydomowych kwitnące kwiaty. To faktycznie jest
dziesiąty dzień lutego? Bujnie
rozkwitnięte róże i wyjątkowo efektowne strelicje królewskie. Kwiat piękny ale
jego polska nazwa beznadziejna. Anglicy nazywają je bird of paradise i jest to
zdecydowanie bardziej adekwatna nazwa. Wciąż wspinamy się do góry. Od jakiegoś
czasu podążamy sporą ulicą nazwaną
imieniem Manuela Marquesa Gomesa. Nic mi to nie mówi. Po prawej wyłania się
wielka budowla, na ogromnej parceli. Jednak wszystko to sprawia wrażenie
opuszczonego. Co to jest. Wygląda dosyć ponuro.
Zakupy, jak
zakupy, udane. Tylko dla czego tego wszystkiego jest tak wiele? Raczej o
powrocie na piechotę nie ma co marzyć. Zagadujemy przed sklepem trzy damy wieku
już raczej poprodukcyjnym, zajęte ożywioną dyskusją. Czy znają Panie jakiś
numer firmy taksówkowej? Okazuje się, że
z paniami można porozumieć się po angielsku. Są uśmiechnięte i bardzo
energiczne. Zaraz zamawiają dla nas
jakiś pojazd i wracają do przerwane rozmowy.
Taksówka
zjawiła się dosyć szybko i jakoś upchaliśmy nasze zaprowiantowanie. Pan
taksówkarz również rozmawiał po angielsku, więc zagadnąłem go o patrona tej
długiej ulicy, którą szliśmy i o opuszczoną posiadłość. No i trafiłem.
Taksówkarz nie tylko był dobrze poinformowany, ale też bardzo chętnie podzielił
się z nami swoją wiedzą, a właściwie znajomością legendy. Bo okazało się, że Manuel
Marques Gomes to właśnie postać owiana legendą. I to do niego należał ta
ogromna posiadłość. Żył w latach 1867 – 1932, a więc przeżył zaledwie 65 lat.
Jak nie trudno było zgadnąć, był synem rybaka. Miał w życiu sporo szczęścia, bo
trafił na jakąś zamożną kobietę, która pomogła mu odmienić jego życie. W jakimś
momencie emigruje do Brazylii. Tam
rozpoczyna działalność handlową I znowu kobieta z dużym posagiem, tyle, że tym
razem chodzi o ożenek. Dama nazywa się Rosalina dos Santos i pochodzi
z zamożnej rodziny, co jeszcze nadało rozpędu jego interesom. Powrócił do
Portugali w 1890. Kontynuuje swoją działalność biznesową, stał się jednym z
miejscowych potentatów. Zbudował też tę wielką rezydencję, która zwróciła naszą
uwagę. Dorobił się zacnej gromadki
dzieci – 13. Był też wielkim filantropem.
Most w porto |
Ponieważ mamy
wyjść w morze dopiero popołudniu, idziemy jeszcze na krótki spacer. Próbuję
uchwycić aparatem co nieco z klimatu tej kolorowej dzielnicy. Ciasne uliczki
nie ułatwiają zadania, ale jest pięknie.
Andrzej oddalił się na samotny spacer. Pewnie by nieco odpocząć od naszego
towarzystwa i w spokoju porozmawiać ze swoją dziewczyną. Po powrocie na jacht
okazało się, że brakuje już tylko Andrzeja. Co było do sklarowania, to
sklarowaliśmy, a kapitana jak nie ma tak niema. Zaczynała robić się szarówka,
do tego nad Porto opadła dosyć gęsta mgła. Zaczynał się odpływ. Pogoda się
pogarszała. Ale bez kapitana nie popłyniemy. Ostatecznie wypływamy o 19:40. Warunki zrobiły się jednak na tyle trudne, że
wypływamy w stanie najwyższej gotowości. Andrzej za sterem, wychylający się za
tą cholerną szprycbudę, żeby cokolwiek widzieć. My z Jurkiem na obu burtach
wypatrujemy oczy by nie przeoczyć żadnego znaku nawigacyjnego, żadnej boi. Czas
w takich sytuacjach biegnie niesamowicie powoli. Wlecze się niemiłosiernie.
Fala robi się coraz większa. Po prawej burcie już mamy falochron, więc otwarta
woda już blisko. W końcu jest. Zanim obierzemy właściwy kurs, odpływamy jeszcze
trochę od brzegu aby było bezpieczniej. W takich warunkach trzymanie się blisko
brzegu nie byłoby zbyt rozsądne, liczymy też na to, że głębiej w morze będzie
mniej sieci. Przynajmniej tak nam się wydaje. Buja coraz mocniej.
Mimo wszystko pogoda się klaruje. Zaczynamy wreszcie łapać ciepełko. Ależ to przyjemne, móc się tak pogrzać. Pierwszego dnia po wyjściu z Porto, wczesnym popołudniem odwiedzają nas delfiny, całe stadko. Podpływają do samego jachtu i dokazują prze dziobem. Przeurocze stworzenia. Można by przyglądać się im bez końca. Ponieważ warunki jednak się poprawiły, płyniemy nieco bliżej brzegu. Oczywiście natychmiast pojawiają się sieci oraz kutry rybackie, ale za to możemy sobie pooglądać wybrzeże portugalskie. W końcu mamy na trawersie Cabo de Sao Vicente, czyli zmieniamy kurs na S-E. A od Ponta de Sagres już niemal prosto na E. Łączność telefoniczna albo jest albo nie. Czasami coś tam się pojawia i dowiadujemy się, że Maciek zaliczył sieci i to dosyć poważnie. Odbył mało przyjemną kąpiel, żeby się uwolnić, ale niestety ma jakieś uszkodzenie i płynie na jednym silniku. A już było tak miło. Zrobiło się cieplej, ładna pogoda, a tu na ostatniej prostej do Gibraltaru takie coś. Oczywiście znowu stan podwyższonej gotowości. Głupio byłoby zaliczyć taką przygodę. Rozluźnienie przychodzi gdy zbliżamy się do Cieśniny Gibraltarskiej, tu pogoda jest już naprawdę dobra. Zaczynają się żarty, sesje fotograficzne. Jest co prawda nieco później niż byśmy chcieli, ale pal licho – jest pięknie. Niestety zabraknie nam 45 minut aby zdążyć zatankować paliwo po angielskiej stroni, gdzie jest dużo taniej. Opóźnione wyjście z Porto dało znać o sobie. Będzie musiał Andrzej sam już to załatwić następnego dnia. Na trawersie Tarifa i miłe wspomnienia sprzed kilku lat z innego rejsu.
Kolejna korekta kursu, odchylamy się na N-E i jest
Skała!
Do mariny Alcaides dochodzimy już po ciemku. Jest około 21. Andrzej wywołuje przez radio marinę ale bez rezultatu. Głucha cisza. Przez chwilę kręcimy się przy budynku gdzie jest biuro ale nic. W końcu przez telefon dowiadujemy się gdzie stanęli nasi koledzy i tam też podążamy. Jeszcze nie zdążyliśmy dobrze obłożyć cum jak pojawił się marinero z wielkimi pretensjami, że stanęliśmy tak samowolnie. Trochę trwało obłaskawianie gościa, ale w końcu łaskawie pozwolił nam zostać. Magiczne „tak stoimy” padło o 21:04. Niestety dla mnie to stacja końcowa. Ze względu na perturbacje w La Rochelle straciliśmy cały tydzień i szara rzeczywistość się o mnie upomniała. Nie dopłynę na Sycylię. I tak było bardzo ciekawie. Fajny kapitan. Przepłynięte prawie 1100 MM w niecałe 8 dób. Szkoda było schodzić, choć nie zostałem fanem katamaranów. Taki jak ten, którym płynęliśmy, to zdecydowanie jednostka do pływania przy bardzo sprzyjających wiatrach lub na silniku, po gładkiej wodzie i na krótkich dystansach, no i oczywiście z drinkiem z palemką w dłoni.
Stoimy w Gibraltarze I to już koniec jeśli się podobało postaw kawę: |