sobota, 10 kwietnia 2021

W lutym z La Rochelle do Gibraltaru

 




       Piątek, siedemnasty stycznia, chwila po siedemnastej. Jak to zwykle o tej porze roku zrobiło się już ciemno, ale warunki na drodze są bardzo dobre. Jechałem obwodnicą Gorzowa. Teraz przede mną ostatni odcinek dzisiejszej ponad 650-kilometrowej trasy. Tutaj już jest niewielki ruch, można włączyć tempomat i delektować się spokojną jazdą, cichą muzyką dobiegającą z głośników i niezwykłym nastrojem takich chwil. A jak jeszcze sobie pomyślę, że jutro jest sobota i nie mam  żadnych obowiązków to po prostu robi się cudownie. Wyprzedzam na lekkim łuku jakieś malutkie autko jadące bardzo wolno i nagle mam przed sobą dziesiątki aut! One stoją, niektóre mają włączone awaryjki a pośrodku korytarz życia. Hamulec, awaryjki, zjazd na bok, stop. Niesamowite, ale pomyślenie tego wszystkiego zajęło mi więcej czasu niż wykonanie. Pełny automatyzm. Dopiero po zatrzymaniu zacząłem się rozglądać co się dzieje. No tak, przecież mam przejechane grubo ponad 1,5 mln kilometrów. Działa. No to stoimy, długo stoimy, gdzieś około dwóch godzin. Gdy zaczynamy ruszać, bardzo wolno, dzwoni telefon. Rzut oka na wyświetlacz telefonu. Andrzej Podgórski? Ooo! Bardzo dawno się nie widzieliśmy, ani dawno nie rozmawialiśmy. Częstotliwość naszych kontaktów, to mniej więcej raz na 2-3 lata. Tym nie mniej od czasu naszego wspólnego żeglowania z Den Helder do Szczecina są bardzo przyjazne. On już dawno zrobił kapitana i szlaja się po świecie a ja … no cóż, niedzielne żeglowanie. Miło, że dzwoni, ciekawe z czym, bo przecież raczej nie po to by tak sobie pogadać. Nasze relacje są przyjacielskie ale nie aż tak zażyłe, byśmy do siebie dzwonili dla samego pogadania. Kiedy słyszę z czym dzwoni otwieram dziób ze zdumienia. „Wiktor nie popłynąłbyś 28 ze mną z La Rochelle na Sycylię? Trzeba przeprowadzić jacht, nowiutki katamaran.” Mózg znowu wchodzi na najwyższe obroty, niemal jak przy okazji awaryjnego hamowania, sam się dziwię, jaki spokój zachowuję. To ja, okropny choleryk? Jak to się dzieje, że czasami zachowuję absolutnie zimną krew, a czasami wybucham jak bomba? Co to jest. No dobra, bardzo ciekawa propozycja. Trochę zimno. Ale towarzystwo pierwsza klasa. W tym czasie mam mniej pracy. Koszty? Dojazd i przyjazd, no i wyżywienie. Bardzo ciekawy akwen: legendarne Biskaje, Atlantyk. No, no - pięknie. Dobra, ale najpierw porozmawiam z Ulą. I to nie przez telefon tylko twarzą w twarz. Tak też kończymy rozmowę. Oddzwonię po rozmowie z Ulą.

       W końcu docieram do domu. Jak się okazało tego popołudnia na S 3 były dwa wypadki tuż obok siebie, z czego jeden bardzo poważny, z udziałem trzech aut osobowych. No a Uli jak na złość nie ma w domu. Oczywiście widziałem, że miały babskie spotkanie u Ani. To już ostatnie 3-4 tygodnie przed narodzinami Natana, naszego pierwszego wnuka. A ja tu mam taką niecierpiącą zwłoki sprawę do omówienia. W końcu się doczekałem Co zrozumiałe Ula nie przejawiała wielkiego entuzjazmu do tego pomysłu, będzie musiała zostać sama na dwa tygodnie, a tego nie lubi. Z drugiej strony rozumie moją pasję, więc nie wyrażała sprzeciwu. No to do roboty. Andrzej miał już rozeznaną logistykę w tamtą stronę. Rezerwacja lotu Wrocław – Paryż,  autokaru, FlixBus do La Rochelle i gotowe. A z powrotem się zobaczy.

La Rochelle

       Faktycznie z rezerwacją biletów nie było problemu, mimo że termin wyjazdu był bardzo bliski. Szybkie i stresujące pakowanie. Ach te limity kilogramów i ilości bagażu. Najpierw to co niezbędne do ubrania. Sztormiak niestety sporo waży a i zimowe ciuchy do najlżejszych nie należą. Resztę dozwolonego ciężaru dopełniam jedzeniem. Drobna zagwozdka, Air France, którym mamy lecieć z Wrocławia do Paryża dopuszcza 23 kilogramy bagażu głównego a FlixBus tylko 20. Decyduję się zapakować wg normy linii lotniczej. Z kierowcą autobusu jakoś się dogadam. Po francusku?

       Przyjąłem propozycję transportu Andrzeja specjalnie się nad tym nie zastanawiając. No i dostałem za swoje. Podróż autobusem okazała się niemal tak samo niewygodna i nieprzyjemna jak samolotem. Ciasno, nie ma miejsca na nogi. Do tego droga ze Szczecina do Wrocławia jak się okazuje nie jest taka prosta. Startuję późnym wieczorem z okolic dworca głównego. Najpierw do Poznania. Później oczekiwanie w środku nocy na kolejny autobus. I wczesnym rankiem melduję się we Wrocławiu. Żaden z kierowców nie interesował się ciężarem mojego bagażu, przynajmniej to dobre. Ale dużo fajniejsze w tej podróży było to, że jak moi przyjaciele z Wrocławia, Basia i Darek dowiedzieli się, o mojej podróży to zaprosili mnie do siebie na śniadanie. Bardzo to miłe z ich strony, a ponieważ między przyjazdem autobusu do Wrocławia a odlotem samolotu miałem kilka godzin czasu, to z przyjemnością ale choć i pewnym skrępowaniem przyjąłem ich zaproszenie. Robić komuś najście o szóstej rano, to jednak trochę nietypowe. No chyba, że jest się w służbach specjalnych, to i owszem. Później jeszcze Darek podrzucił mnie na lotnisko. Dzień zaczynał się dla mnie bardzo pogodnie. Na lotnisku spotkaliśmy się z Andrzejem i trzecim członkiem eskapady – Jerzym. Nieco starszy ode mnie, niewysoki pan z dużym bagażem podręcznym. Zakupiliśmy na lotnisku nieco tradycyjnego żeglarskiego trunku pochodzącego z Karaibów i ruszyliśmy do samolotu. Ludzie z obsługi Air France nie byli aptekarzami. Kilo nadwagi bagażu czy kilka dodatkowych centymetrów wielkości nie stanowiło dla nich problemu. Zapakowaliśmy się do Embraera 170. To niewielki samolot, zabiera ok 70 pasażerów, a siedzenia ma w ustawieniu 2 + 2, nie ma więc tak nielubianych środkowych miejsc. Nieco wygodniej niż w samolotach tanich linii lotniczych.

Jesteśmy we Francji.

       Lot trwała niespełna dwie godziny, raptem parę chwil. Wylądowaliśmy na paryskim lotnisku im. Charles’a de Gaulle’a. Ha, ha, ha „paryskie lotnisko” Równie dobrze mógłbym określić Schönefeld jako lotnisko szczecińskie. Do Paryż to jest stamtąd kilkadziesiąt kilometrów. Znajduje się ono w miejscowości Roissy-en-France, będącej częścią ogromnej aglomeracji paryskiej. Ale tak to jest z wielkimi lotniskami. A  port lotniczy Roissy-Charles de Gaulle to największe francuskie lotnisko. W roku 2018 obsłużono tam ponad 72 mln pasażerów. Posiada rozbudowaną komunikację wewnętrzną. Najpierw musieliśmy przejechać autobusem z terminala, na który przyleciał nasz samolot do innego, odległego terminala, gdzie był przystanek wewnętrznej kolejki. Tą z kolei dojechaliśmy do kolejnego terminala, gdzie była stacja kolejowa, na której stawał również słynny TGV, oraz stacja autobusowa, z której miał odjechać nasz autobus do La Rochelle. Do odjazdu autobusu mieliśmy ponad osiem godzin. Bardzo dużo czasu, ale nie na tyle dużo aby wyskoczyć na małą wycieczkę do Paryża. Więc zakotwiczyliśmy w tym terminalu, w pobliżu jedynej tam kafejki i obserwowaliśmy lotniskowe życie. Tłumy pasażerów wysypujących się z lotniskowej kolejki. Część z nich kierowała się na perony, by wsiąść do kolejnego z pociągów jadących do najróżniejszych zakątków Francji. Część ludzi po prostu kierowała się do wyjścia. Równie duża fala ludzi kierowała się w drugą stronę. Ponieważ to część otwarta lotniska, to zagląda tam sporo okolicznych mieszkańców, ale też bezdomni. Kilka arabskich rodzin z gromadką dokazujących dzieci. Terminalowa knajpka chyba jest tania, bo zagląda do niej sporo osób, które trudno posądzić o zasobny portfel. Późnym popołudniem życie stopniowo zaczęło zamierać. O 19 zamknięta została nasza knajpka, o 20 sklep spożywczy. Na dworze zimno i mokro, nieprzyjemnie. A tu jeszcze tyle czasu.

       Już na lotnisku w Paryżu Andrzej dostał wiadomość, że naszym śladem podąża ktoś, kto podobnie jak my ma płynąć z La Rochelle na Sycylię Lagoonem 42. I tyle. No jak, przecież to my mamy płynąć Lagoonem 42? O co chodzi? To oni w końcu mają płynąć? A może mamy płynąć razem? Później był kontakt telefoniczny. W końcu spotkanie z dwoma dżentelmenami, Maćkami, którzy również przybyli z Polski, tyle że innym samolotem.  Okazało się, że firma – zleceniodawca Andrzeje, organizuje przerzut dwóch bliźniaczych jednostek dla tego samego armatora, na tej samej trasie. Do kolejnego autobusu FlixBusa pakujemy się zatem już w piątkę. Przed nami dziewięć godzin podróży autokarem. Francuski FlixBus okazał się nieco wygodniejszy od naszych. Poza tym to już druga doba mojej podróży, więc pojawiło się też nieco zmęczenia. O ile początkowo obserwowałem z zaciekawieniem obraz za oknami, przejeżdżaliśmy przez Paryż, to już wkrótce później zapadłem w kamienny sen. Gdzieś po drodze, gdy autobus przystanął na chwilę, otwierałem nieznacznie oczy by zorientować się w sytuacji i dalej smacznie spałem. I tak aż do La Rochell, gdzie dotarliśmy około ósmej rano.

La Rochelle

       Trudno powiedzieć, że La Rochell jest ładnym miastem. Raczej nie. Jest to niewielkie miasto, nieco ponad 80 000 mieszkańców. Jest tam całkiem sympatycznie. Ma niezłą i niedrogą komunikację autobusową, z której kilkakrotnie korzystaliśmy. Chodząc po nim ma się wrażenie chaosu urbanistycznego. Domy przeważnie obdrapane z sypiącym się tynkiem.  Jest kilka uliczek, które od biedy można by nazwać sercem miasta, ale to w dużym cudzysłowie.  Sporo bezdomnych na ulicach. Wielu z nich z psami. Miałem wrażenie, że niektórzy z nich wręcz posługiwali się psami aby zwiększyć swoje dochody. Nieduże, ale urokliwe targowisko, gdzie zjadłem pysznego, świeżo obranego ananasa. Mimo wszystko najciekawiej jest jednak w okolicach portu.

       Szybko odnaleźliśmy jacht, ale tylko jeden. Akurat ten którym mieli płynąć Maćkowie. Nasz nie dojechał jeszcze ze stoczni i właściwie nie wiadomo kiedy dojedzie. Okrętujemy się więc w piątkę na to co jest i włączmy tryb czekania. Tylko nie wiadomo na jak długo. Nikt na razie nie może powiedzieć nic konkretnego. Włosi? Polacy? Francuzi? Pierwszy Lagoon potrzebuje 2 dni aby być gotowy do startu. Pozostaje tylko obserwować prognozy pogody, bo pogoda na Biskajach to kluczowa sprawa.

       Środa - Pierwszy dzień oczekiwania wykorzystujemy na zrobienie zakupów, zarówno spożywczych jak i innych, bo jachty są zupełnie puste. Żadnego wyposażenia kuchennego ani hotelowego. Nasi kapitanowie dostali jakąś kasę na paliwo, opłaty portowe i inne drobne zakupy, ale była to raczej kasa symboliczna. Nie było z czym poszaleć. Najpierw odwiedziliśmy sklep z artykułami gospodarstwa domowego i Decathlon, gdzie uzupełniliśmy swój ekwipunek żeglarski. Później odwiedziny w markecie Leclerc i solidne zaopatrzenie spożywcze. W tym ostatnim była też urzekająca oferta rumów, w Polsce raczej rzadko spotykana. Wzięliśmy więc kilka gatunków w celach naukowych, do przetestowania i porównania. Poczynając od powszechnie znanego u nas Captain Morgan Black Spiced, poprzez kilka średniej klasy, mniej znanych u nas, kończąc na Diplomatico Reserva Exclusiva i Kraken Black Spiced, które są tam pozycjonowane nieco wyżej. Jak się później okazało, czasu na próby mieliśmy aż nadto.

La Rochell

       Czwartek - Kolejny dzień nic nie zmienił. Pierwszy Lagun został doposażony, a o naszym żadnych wieści. Na szczęście dla naszej trójki pogoda na Biskajach zaczęła się pogarszać, więc szanse, że nasi koledzy wypłyną w ciągu najbliższych dwóch – trzech dni, spadły do zera. Możemy ruszać na zwiedzanie miasta. Najpierw poszliśmy rzucić okiem na marinę, w której mieliśmy zatankować paliwo i z której mieliśmy ruszać w drogę: Port Des Minimes. To podobno największa marina we Francji. Mają ponad 4500 miejsc postojowych z czego ponad 460 przeznaczonych jest dla gości. No … robi wrażenie, i same baseny jachtowe i gigantyczne zaplecze. Wracamy do miasta, kręcimy się trochę tu, trochę tam. Odwiedzamy ładnie odremontowany dworzec.

       Piątek – pierwsza pozytywna informacja, dzisiaj mają przywieść nasz jacht. Póki co ciąg dalszy nieśpiesznego zwiedzania miasta. Tym razem obieramy sobie za cel wieżę Saint-Nicolas z XIV, jedną z dwóch broniących wejścia do portu. Po drugiej stronie kanału wejściowego stoi wieża łańcuchowa, biorąca swoją nazwę od łańcucha rozciąganego między wieżami, chroniącego wejścia do portu. Wieża Saint-Nicolas jest dobrze zachowana, z wieloma informacjami na temat miasta, które stało się bardzo ważnym portem już w XII wieku, kiedy to Wilhelm X Święty nie tylko zniszczył konkurencyjny port ale też nadał La Rochelle przywilej wolnego portu, handlu i samorządu. Do XV wieku La Rochelle było największym francuskim portem nad Atlantykiem. Co ciekawe długimi okresami znajdowało się pod panowaniem Angielskim. W czasie II Wojny Światowej była to ważna baza niemieckich U-Bootów. Sama wieża w środku też wywiera duże wrażenie. Dla tych zaś, którzy zechcą pofatygować się na samą górę, oferuje niezapomniane widoki. Jak zwykle z góry lepiej widać, ładniej. W „międzyczasie” przywieźli nasz jacht. Stał sobie smętnie na nabrzeżu, bez antyfulingu, bez masztu i paru innych rzeczy. Piątek? No cóż, nie ma co liczyć na to, aby tego dnia, czy choćby następnego ktokolwiek, cokolwiek zechciał przy nim zrobić. Weekend przed nami, kolejne dwa dni bezczynności i snucia się z konta w kont. W sobotę odwiedzamy targ staroci. Niewielki ale interesujący. Jeżeli ktoś lubi takie klimaty, to ma dużą szansę znaleźć tam coś dla siebie. Charakterystyczne i oczywiste jest to, że można tam znaleźć wiele przedmiotów marynistycznych. Oni tam faktycznie żyją morzem i z morza.

Jest Lagoon, ale nie nasz.

       Dla mnie znacznie ciekawsza od wizyty na targowisku była wizyta w Aquarium La Rochelle. Owszem byłem już w większych tego typu obiektach, ale to w La Rochelle jest wyjątkowo ładnie zrobione, jest wręcz dopieszczone. Możemy obejrzeć akwaria  odwzorowujące i zimny Atlantyk i bajecznie kolorowe rafy koralowe. Bogactwo kształtów i barw. Jest na co popatrzyć. Zupełnie inne przykłady związku La Rochelle z morzem mamy okazję obejrzeć w Musee Maritime de la Rochell. Muzeum Morskie to kawał historii zmagania ludzi z oceanem, to opowieść o ciężkiej i często niebezpiecznej pracy ludzi morza. Wszystko zaś pokazane w ciekawy, wciągający sposób. Są też stanowiska edukacyjne dla dzieci, na których dzieci się bawią i poznają różne aspekty czy to życia na morzu czy gospodarki morskiej. W osobnej hali prezentowane są zabytkowe, małe łódki regatowe. Warto odwiedzić to miejsce.

Słońce i do nas zaczyna się uśmiechać.

       Poniedziałek – szósty dzień oczekiwania. Od rana się dzieje. Zrobił się ruch przy naszym katamaranie. Jedni malują podkład pod antyfuling, inna ekipa bierze się za maszt. Kolejne jachty są zrzucane do wody. Te które już są gotowe szykują się do przepłynięcia do Port Des Minimes. Również nasz hotel ma się przestawić. Czuć w powietrzu wielkie ożywienie. Maciek planuje wypłynąć już następnego dnia, gdyż prognozy pogody dla Biskajów są korzystne. Oddajemy cumy i ustawiamy się przed śluzą.  Z jednej strony lekkie podekscytowanie z drugiej, żal to jeszcze nie my. Żal tym bardziej, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie to ostatnia noc w naszym dotychczasowym „hotelu”.  Wieczorem, po ogarnięciu wszystkich spraw, odbywa się mała biesiada z udziałem ekip z trzech jachtów w tym kilku „wielkich” kapitanów. Nieco rozczarowujące. Ci kapitanowie – Geograf, Wojtek, Rafał i paru innych, których do tej pory znałem byli jacyś inni. A tu wybujałe ego niektórych jakby nie mieściło się w jachcie. W takim gronie lepiej się nie odzywać. Nasz kapitan na tym tle wyróżnił się bardzo pozytywnie.

       Wtorek – to już siódmy dzień oczekiwania. Zgodnie z planem dwa katamarany, które zostały przygotowane poprzedniego dnia w końcu  wypływają, a my zostajemy na kei. Zbieramy swoje klamoty i drepczemy z mariny Les Minimes na Rue Senac de Meilhan gdzie czeka na nas nasz katamaran. Jakoś tak dziwnie jest jak koledzy odpływają a ja zostaję na brzegu. Ale jeszcze dziwniej się czułem wdrapując się na jacht stojący na ulicy. Zimno, brak wody i prądu, no i nie można korzystać z ubikacji. Po prostu super. Wysyłam najserdeczniejsze pozdrowienia w kierunku osób organizujących ten transport jachtów. Totalna partyzantka. Na noc ubieram na siebie co mam najcieplejszego wraz z wełnianą czapką i pakuję się do śpiwora.

Nuwasy ruszają z portu wewnętrznego

       Środa – ósmy dzień wyprawy. Od rana spore ożywienie. Jest szansa, że w końcu wypłyniemy. Francuzi specjalnie się nie śpieszą, ale systematycznie robią swoje. Andrzej negocjuje z kierownikiem robót, że mycie końcowe weźmiemy na siebie. Widzieliśmy wcześniej jak oni to robią. Zajmuje im to cały dzień. Oferujemy się, że zrobimy to sami. Niech tylko dadzą nam preparaty których używają. Zakładamy, że będziemy mieli wystarczająco dużo czasu w trakcie rejsu na pucowanie, a w ten sposób zaoszczędzimy jeden dzień postoju. Francuzi przystają na naszą propozycję. Kiedy więc następuje tak bardzo wyczekiwany przez nas moment wodowania naszego katamaranu omal nie podskakujemy z radości. Oczywiście to jeszcze nie koniec prac wyposażeniowych, jeszcze szprycbuda, jeszcze żagle. Powoli jednak wyłania się tablica z napisem „koniec”. W okolicach pory otwarcia śluzy jesteśmy gotowi, no prawie gotowi, aby płynąć do Les Minimes. Oddajemy cumy. Mimo radosnego nastroju raczej jeszcze nie myślę o samym rejsie. Boję się zapeszyć? Na prawdziwą radość przyjdzie czas jak, w końcu znajdziemy się na morzu. Na razie czekamy na otwarcie śluzy. Później płyniemy wzdłuż potężnego falochronu, za którym wyrasta niekończący się las masztów. W końcu „brama” i podpływamy pod stację paliwową. Nigdy jeszcze nie tankowałem takiej ilości paliwa. Dwa razy po 170 litrów plus 200 do kanistrów, które Andrzej bardzo sprytnie mocuje na rufie jachtu. A każdy literek po 1,5 Euro, wychodzi spora suma. Bardzo dużo, ale też nigdy nie pływałem na katamaranie. Nawet 56 stopowa Bavarka w żaden sposób nie może się z tym równać.


       
Jest takie stare powiedzenie: „Kto nie ma w głowie, ten ma w nogach”.  Po raz kolejny przekonałem się na sobie o jego prawdziwości, i to bardzo mocno. Jak to ja, po zakończeniu tankowania nie pobrałem faktury, no bo i po co nam faktura. A tu niespodzianka. Przecież Andrzej musi się porozliczać z kosztów. Szybki telefon do biura mariny. O.K. nie ma problemu, mogą nam wydać duplikat faktury. Wystarczy przyjść do nich. Uuuchumm. 2,1 km w jedną stronę. I znowu mam okazję podziwiać ogrom tej mariny. Obowiązkowym wyposażeniem naszego jachtu powinny być rowery. Ale ich nie ma. Wieszam na szyję mojego Nikona, może coś ciekawego dojrzę, i ruszam w drogę. Biura mariny okazują się całkiem przyjemne, przestronne i jasne, a personel przyjazny. Po kilku minutach wychodzę więc szczęśliwy z odpowiednim świstkiem papieru i wracam na nasz okręt. Ostatnie przygotowania, sprawdzenie zaształowania, ustawienie nawigacji. Andrzej jeszcze raz omiata wszystko wzrokiem. O.K. Schodzę na keję oddać cumy, jest prawie 16 45 miejscowego czasu. Wreszcie głęboki oddech ulgi. Płyniemy!!!!

Port des Minimes

       Andrzej wyznacza wachty. Zostawiamy za sobą wyspy leżące przy podejściu do La Rochelle. Z prawej burty Ile de Re, po lewej Ile d’Oleron. Słońce schodzi do wody. Mój pierwszy zachód Słońca na Atlantyku. Dużo tych pierwszych razów w tym rejsie. Moja kolejna wachta, pierwsza nocna, rozpoczyna się o godzinie 00 00. Jest w miarę spokojnie, a biorąc pod uwagę, że jesteśmy w legendarnej Zatoce Biskajskiej, należałoby powiedzieć, że jest bardzo spokojnie. Słabnący wiatr wieje od rufy. Pozostaje jednak spory rozkołys. Na razie jedziemy na silniku. Wg prognoz pogody korzystne okno w Zatoce powinna potrwać ok 4 dni. Musimy więc się zbierać dosyć raźno. Powoli przyzwyczajam się do dyskoteki na kokpicie. Jeszcze wolniej rozszyfrowuję poszczególne funkcje, bo oczywiście nie było czasu przeczytać instrukcji obsługi. Zauważam pierwszy mankament naszego jachtu. Tworzywo, z którego są zrobione „okienka” szprycbudy jest lekko mleczne, nie przezroczyste jak prawdziwe szkło. A to jest poważny problem, gdyż co i raz mijamy kolejne, bardzo słabo oznaczone sieci. Noc nie jest zbyt jasna. Żeby dostrzec cokolwiek na wodzie z nieco większej odległości trzeba się wychylić na zewnątrz. A noc jest niestety zimna. Ciepłe ciuchy, wełniana czapka na głowie. To nie jest wakacyjne pływanie na Egejskim. Trzy godziny mijają spokojnie. Tuż przed trzecią zapala się światło w kabinie Jurka. Słyszę jego krzątanie. Niemal co do minuty, pojawia się o 03 00 w kokpicie. Zdaję wachtę i schodzę do kabiny. Tu jest jakby jeszcze zimniej. Wszystko jest wilgotne. Zdejmuję tylko sztormiak, zostaję nawet w czapce i wciskam się do śpiwora. Och ta włoska oszczędność.

Płyniemy

       Mimo drobnych przeciwności losu, zasnąłem szybko i mocne. Nie wiem jak długo spałem, gdy dobiegł do mnie głos Andrzeja: Wiktor wstawaj, siedzimy w sieciach. Chyba nie spałem zbyt długo, bo jeszcze trwała wachta Jurka. Słaby wiatr od rufy. Czy zahaczyliśmy śrubą czy sterem, czy jedno i drugie. Andrzej próbował po prostu przeciągnąć linę dochodzącą od boi do sieci.  Ciężka sprawa wiejący wiatr od rufy wciąż napinał linę. Do tego okazało się, że są dwie boje ze sobą połączone. Andrzej położył się na pokładzie kąpielowym by mieć lepszy dostęp do lin. Za chwilę przyszła nieco większa fala i nasz kapitan został potraktowany solidnym showerem, A lina ani myślała nas uwolnić. Może trzyma nas lina łącząca obie boje? Udaje nam się wyciągnąć kawałek tej liny. Bardzo solidna. Nie było łatwo ale udało się ją przeciąć. I dalej nic.  Wyglądało na to, że jesteśmy zaczepieni lewym pływakiem, a prawy jest wolny. Andrzej, ponieważ już i tak był mokry pozostał na swoim stanowisku i dalej starał się wyciągnąć tę przeciętą linę. Ja stanąłem przy sterze i uruchomiłem prawy silnik. Bardzo delikatnie zacząłem cofać. Jazda na wsteczu i fala od rufy! Mimo, że starałem się manewrować jak najdelikatniej to co chwilę odczuwaliśmy solidne klapnięcie, a Andrzej dawał mniejszego lub większego nura. Od samego patrzenia przechodziły zimne ciarki. I nagle, jest! Lina wyszła, boja od sieci powoli zaczęła się od nas odsuwać. Niedowierzanie. Naprawdę jesteśmy wolni? Cholera! Na to wygląda. Andrzej mimo niedoleczonego wcześniejszego przeziębienia i kompletnego przemoczenie staje natychmiast za sterem i sam sprawdza sytuację. Ruszamy bardzo wolno do przodu. Po chwili uruchamia drugi silnik i sprawdza reakcję. Żadnych sensacji! Wszystko chodzi normalnie. Ruszamy na dobre i wracamy na kurs. Andrzej wreszcie idzie się przebrać i wysuszyć a ja wracam do koi. Pierwsza noc dobiegała końca.

       Zatoka Biskajska była dla nas wyjątkowo łaskawa, aż do przesady. Wiatr był tak słaby, że nasz ociężały mastodont nie bardzo miał ochotę płynąć pod żaglami. Jechaliśmy więc na katarynach po coraz gładszym morzu. Tyle, że kiedy już dobiegała końca pierwsza doba rejsu, a nawet nieco więcej, a my wciąż na silnikach, to zaczęło to być nieco męczące. Ach, ten jednostajny warkot silników. Niestety nie nadaję się na motorowodniaka.

Końcówka Biskajów

       I tak sobie leciały, wachta za wachtą. Nic specjalnego się nie działo. Po ponad dwóch dobach żeglugi zaczął majaczyć na dziesiątej jakiś ląd. Słabo widoczny. Początkowo nawet nie było pewności czy to brzeg czy złudzenie. Zachmurzone niebo, taka szarówka, lekkie zamglenie. Powoli jednak zarys brzegu stawał się coraz wyraźniejszy. Wyłaniały się Cabo de Bares i Cabo Ortegal. Pojawili się rybacy, nawet sporo. No i oczywiście gęsto porozstawiane sieci. To lubimy najbardziej. Ale też po raz pierwszy w czasie tego rejsu dostrzegliśmy ulubieńców żeglarzy – delfiny. Pierwszy dostrzegł je Andrzej. Natychmiast na pokładzie nastąpiło wyraźne ożywienie. Niestety nie chciały podpłynąć blisko jachtu. Mogliśmy obserwować je jedynie ze znacznej odległości. Tym nie mniej było bardzo miło popatrzeć na te sympatyczne zwierzaki.

       Po upływie kolejnych kilku godzin mieliśmy na trawersie La Coruña. Chciałoby się trochę pozwiedzać, zobaczyć nowe miejsca. Niestety tydzień, który przesiedzieliśmy bezproduktywnie w La Rochelle sprawił, że nie mieliśmy żadnego zapasu czasowego. Trzeba było gnać przed siebie, tym bardziej, że prognozy przewidywały zmianę pogody i pogorszenie warunków w Zatoce Biskajskiej i okolicy. Obrazki jakie docierały do nas z północno zachodniej Europy motywowały nas jeszcze bardziej. Orkan Ciara siał spustoszenie, a prognozy średnioterminowe przewidywały kolejne nawałnice. Im bardziej będziemy na południu tym ma być spokojniej. Więc gnamy.

Rybacy przy pracy

       Po trzech dobach byliśmy na wysokości Cabo Finisterre. Trzy doby żeglugi i ok 450 MM. No cóż, wychodzi kolejna słaba strona Lagoona, niewielkie zbiorniki wody pitnej i brak instalacji do odsalania wody morskiej. Mimo bardzo ostrożnego gospodarowania wodą, niestety zaczynało być widać dno zbiorników. Prowiant też się nieco skurczył. O dziwo najszybciej wyszedł nam chleb. A bez chleba ani rusz!  Chcąc, nie chcąc trzeba się rozglądać za jakimś przytulnym portem. Póki co zapadła noc, a sieci wokół nas zatrzęsienie. I znowu irytujący plastik na szprycbudzie, przez który prawie nic nie widać. Ale tym razem spotyka nas miła niespodzianka. Na wielu bojach, może na większości, są światełka. Bladziutkie bardzo, ale są! Zdecydowanie łatwiej jest wypatrywać w nocy światełka, choćby takie anemiczne, niż czarne chorągiewki na szczytach boi.  W dalszym ciągu trzeba było być bardzo czujnym, ale jednak było to spore udogodnienie. A było na co uważać, oj było! Pogoda, zgodnie z zapowiedziami zaczęła się zmieniać. Wiatr się trochę nasilał. Niestety zmienił też kierunek i wiał nam teraz prosto w twarz, więc dalej gnamy na silnikach.

Marina Duoro

       Na krótki postój, Andrzej wybiera Porto. Zanim zdołaliśmy tam dopłynąć, morze rozbujało się już całkiem przyzwoicie. Lagoon z wielkim mozołem wspinał się na kolejne fale i z łomotem opadał w dół fali. Już z daleka mogliśmy zobaczyć, jak efektownie fale rozbijają się o wychodzący w morze falochron. Niby jeszcze dzień, ale jakoś tak szaro i ponuro. Gdy schowaliśmy się za falochronem woda zdecydowanie się wygładziła. Pierwsze co rzuca się w oczy, gdy wpływa się do Porto to imponujący most nad rzeką Duero – Ponte da Arrabida. Jest to łukowy most łączący Porto z Vila Nova de Gaia. Biegnie nim sześciopasmowa autostrada, ma zaledwie 493 m długości, ale maksymalny prześwit wynosi ponad 70 m. Można więc przepłynąć pod nim całkiem sporym jachtem, bez obawy o zahaczenie topem.

       Do Douro Mariny dopłynęliśmy dosyć późno ale nie było problemu z załatwieniem czegokolwiek. W biurze jeszcze normalnie pracowali. Dostaliśmy karty magnetyczne do furtek wejściowych na keję. Wypytałem panią w recepcji gdzie iść na kolację. Mogliśmy spokojnie odetchnąć, podłączyć się do prądu, zatankować wodę i wykąpać się bez obawy, że zużyjemy zbyt dużo wody. Nieco wcześniej do Douro Mariny przypłynął też Maciek na bliźniaczym Lagoonie 42, więc zaparkowaliśmy obok niego. Ponieważ wypłynęli dobę wcześniej i płynęli nieco szybciej zrobili sobie po drodze jeden krótki postój. Trochę im tego zazdrościłem, ale jak to śpiewają Stare Dzwony „najważniejsze w odpowiedniej być załodze”.

Tu jedliśmy kolację

       Gdy się ogarnęliśmy nastała pora wyjścia „na miasto”. Właściwie to trudno powiedzieć, że byliśmy w Porto. Ta część miasta, gdzie znajduje się Douro Marina to dawna niewielka wioska rybacka Afurada, wchłonięta teraz przez większe miasto, stała się jego integralną częścią. Do tej pory zachowała swoją specyficzną zabudowę. Małe domy, ciasno poupychane przy wąskich uliczkach. Niemal każda fasad obłożona barwnymi kafelkami z jakimś ciekawym dekorem. Na dekorach dominują dwa motywy: rybacy i motywy religijne. A wszystko to bardzo kolorowe, radosne i schludne. No i co kawałek jakaś tawerna, często z wystawionym na ulicy grillem. My szukamy poleconej przez panią z recepcji restauracji Casa do Pescador. Akurat od strony mariny to prawie na końcu wioski. Casa do Pescador jest bardzo dobrze oznaczona, nie ma wątpliwości, że to to. Gdy weszliśmy było jeszcze sporo wolnych miejsc. Dopiero nieco później zaczęli przybywać kolejni goście, tak że w końcu lokal wypełnił się w całości. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić, że na południu Europy tak późno rozpoczyna się kolację, która przeważnie stanowi prawdziwą biesiadę. A nam się powtarza, że późne jedzenie jest niezdrowe. Może niektórym to faktycznie szkodzi, ale jak nie trudno się zorientować w dowolnej knajpie w Portugali, Hiszpanii, Włoszech czy w Grecji, takich którym to odpowiada jest bez liku.



       Wnętrze Casa do Pescador to milion bibelotów. Jak w prawdziwej wiejskiej chacie ilość różnych ozdobników wprost niezliczona. Zgodnie z tym czego można się było spodziewać dominują akcenty rybackie i religijne. Jest nawet coś w rodzaju kapliczki, są zdjęcia właściciela i jego rodziny z audiencji u papieża. Większość przedmiotów sprawia wrażenie nieco siermiężnych, choć może lepiej określić je mianem rustykalnych? Tak czy owak przyglądam się temu wszystkiemu z dużym zaciekawieniem. Takich wnętrz w Polsce, ani w ogóle w północnej Europie się nie uświadczy. Intrygujące i bardzo niepoprawne politycznie. Ale jakież autentyczne. To jest ich życie, tacy są ci ludzie. W tak zwanym międzyczasie kelner przyniósł nam karty dań. W końcu podstawowy cel naszej wizyty w tym miejscu to zjedzenie kolacji. Wybranie czegokolwiek wcale nie było łatwe, mimo że było napisane również po angielsku. Wespół w zespół, przy pewnej pomocy kelnera, udało się coś zamówić. Bardzo byłem ciekaw portugalskiej wersji bakalao, bo wydawało mi się, że skoro za miedzą coś takiego jest bardzo rozpowszechnione to i tutaj może być. W karcie czegoś takiego nie znalazłem. Na wszelki wypadek zapytałem jednak kelnera. Jak najbardziej jest odpowiednik hiszpańskiego bakalo i nawet jest to jedno z ich dań sztandarowych. No to biorę! Najpierw na stole pojawiły się napoje. Ja naturalnie zamówiłem wino. Aż mnie wykrzywiło gdy na stole pojawiła się też cola. O tempora, o mores. W Portugali, do lokalnych dań cola?! No dobra. Nie zajmujmy się tym na co nie mamy wpływu. Po napojach pojawiły się przystawki, najróżniejsze, na ciepło i na zimne. Oczywiście były to najróżniejsze owoce morza i … łapki żółwi. To dopiero niespodzianka. Pierwszy raz miałem okazję coś takiego jeść. Bez rewelacji. Ale kalmary smażone w panierce na głębokim olej naprawdę wyśmienite. Główne danie, już z daleka widać, że to bardzo solidna porcja. Ryba, opiekane ziemniaki i warzywa. I z wyglądu i w smaku bardzo domowe jedzenie. Smaczne, ale to jednak nie to co te hiszpańskie bakalao. Nie jest tak delikatne i tak soczyste. Trudno, będę musiał jeszcze kiedyś wybrać się na południe Hiszpanii. Tak czy owak jestem zadowolony z pobytu w Casa do Pescador. Miła atmosfera, przyjaźni ludzie i świeże, domowe jedzenie. Koledzy raczej nie podzielali moich pozytywnych opinii. Dla niektórych szczytem wykwintności i smakowitości jest kebab z kolą. No, cóż m.in. dla tego świat jest taki intrygujący, że tak bardzo się między sobą różnimy. Na koniec jeszcze pytam o to czy mają na sprzedaż jakieś dobre porto, wszak być w Porto i nie nabyć flaszeczki tego smakowitego trunku to grzech. Tak, i owszem. Tanie nie jest, ale biorę dwie butelki jako prezenty dla moich zięciów. W tym przypadku cena raczej się nie liczy. Opuszczamy gościnne progi Casa do Pescador i jeszcze trochę kręcimy się po najbliższej okolicy. Zarówno pogoda jak i pora roku sprawiają, że na uliczkach jest pustawo. Jedną z ciekawostek Afurady są bardzo stare zbiorniki znajdujące się w lekkim pawilonie, służące miejscowej ludności do prania. Myślę, że jest to jeszcze jeden sposób na wspólne spędzanie czasu. Tuż obok na placyku porozstawiane są wielkie tyki, między którymi porozciągane są sznurki, na których wiszą wyprane rzeczy. Wszystko to tworzy swoistą, bardzo swojską atmosferę. 

Kolorowa uliczka

       Następny poranek po przybyciu jest bardzo leniwy. Wypłynięcie zaplanowane jest na wczesne popołudnie. Najpierw mamy uzupełnić zapasy spożywcze, później, być może, będzie jeszcze chwila na krótki spacer. Aby dojść do jakiegoś większego sklepu trzeba kawałek się przejść. Wybieramy Lidla przy ulicy Nova de Alvites, oddalonego od nas o ok 1,7 km, czyli jakieś 20 minut marszu. Droga wspina się dosyć stromo. Wydaje się jakby to była zaawansowana wiosna. Ciepło, lekki wiaterek, a w ogródkach przydomowych kwitnące kwiaty. To faktycznie jest dziesiąty dzień lutego?  Bujnie rozkwitnięte róże i wyjątkowo efektowne strelicje królewskie. Kwiat piękny ale jego polska nazwa beznadziejna. Anglicy nazywają je bird of paradise i jest to zdecydowanie bardziej adekwatna nazwa. Wciąż wspinamy się do góry. Od jakiegoś czasu podążamy sporą ulicą  nazwaną imieniem Manuela Marquesa Gomesa. Nic mi to nie mówi. Po prawej wyłania się wielka budowla, na ogromnej parceli. Jednak wszystko to sprawia wrażenie opuszczonego. Co to jest. Wygląda dosyć ponuro.

       Zakupy, jak zakupy, udane. Tylko dla czego tego wszystkiego jest tak wiele? Raczej o powrocie na piechotę nie ma co marzyć. Zagadujemy przed sklepem trzy damy wieku już raczej poprodukcyjnym, zajęte ożywioną dyskusją. Czy znają Panie jakiś numer firmy taksówkowej?  Okazuje się, że z paniami można porozumieć się po angielsku. Są uśmiechnięte i bardzo energiczne.  Zaraz zamawiają dla nas jakiś pojazd i wracają do przerwane rozmowy.

       Taksówka zjawiła się dosyć szybko i jakoś upchaliśmy nasze zaprowiantowanie. Pan taksówkarz również rozmawiał po angielsku, więc zagadnąłem go o patrona tej długiej ulicy, którą szliśmy i o opuszczoną posiadłość. No i trafiłem. Taksówkarz nie tylko był dobrze poinformowany, ale też bardzo chętnie podzielił się z nami swoją wiedzą, a właściwie znajomością legendy. Bo okazało się, że Manuel Marques Gomes to właśnie postać owiana legendą. I to do niego należał ta ogromna posiadłość. Żył w latach 1867 – 1932, a więc przeżył zaledwie 65 lat. Jak nie trudno było zgadnąć, był synem rybaka. Miał w życiu sporo szczęścia, bo trafił na jakąś zamożną kobietę, która pomogła mu odmienić jego życie. W jakimś momencie emigruje  do Brazylii. Tam rozpoczyna działalność handlową I znowu kobieta z dużym posagiem, tyle, że tym razem chodzi o  ożenek.  Dama nazywa się Rosalina dos Santos i pochodzi z zamożnej rodziny, co jeszcze nadało rozpędu jego interesom. Powrócił do Portugali w 1890. Kontynuuje swoją działalność biznesową, stał się jednym z miejscowych potentatów. Zbudował też tę wielką rezydencję, która zwróciła naszą uwagę.  Dorobił się zacnej gromadki dzieci – 13. Był też wielkim filantropem.

Most w porto

       Ponieważ mamy wyjść w morze dopiero popołudniu, idziemy jeszcze na krótki spacer. Próbuję uchwycić aparatem co nieco z klimatu tej kolorowej dzielnicy. Ciasne uliczki nie ułatwiają zadania,  ale jest pięknie. Andrzej oddalił się na samotny spacer. Pewnie by nieco odpocząć od naszego towarzystwa i w spokoju porozmawiać ze swoją dziewczyną. Po powrocie na jacht okazało się, że brakuje już tylko Andrzeja. Co było do sklarowania, to sklarowaliśmy, a kapitana jak nie ma tak niema. Zaczynała robić się szarówka, do tego nad Porto opadła dosyć gęsta mgła. Zaczynał się odpływ. Pogoda się pogarszała. Ale bez kapitana nie popłyniemy. Ostatecznie wypływamy o 19:40.  Warunki zrobiły się jednak na tyle trudne, że wypływamy w stanie najwyższej gotowości. Andrzej za sterem, wychylający się za tą cholerną szprycbudę, żeby cokolwiek widzieć. My z Jurkiem na obu burtach wypatrujemy oczy by nie przeoczyć żadnego znaku nawigacyjnego, żadnej boi. Czas w takich sytuacjach biegnie niesamowicie powoli. Wlecze się niemiłosiernie. Fala robi się coraz większa. Po prawej burcie już mamy falochron, więc otwarta woda już blisko. W końcu jest. Zanim obierzemy właściwy kurs, odpływamy jeszcze trochę od brzegu aby było bezpieczniej. W takich warunkach trzymanie się blisko brzegu nie byłoby zbyt rozsądne, liczymy też na to, że głębiej w morze będzie mniej sieci. Przynajmniej tak nam się wydaje. Buja coraz mocniej.


 
          Gdy w końcu obieramy właściwy kurs, życie na jachcie wraca do normalnego rytmu. Mamy przed sobą dosyć długi przelot. Następny przewidywany postój to Gibraltar, czyli ok 500 MM. Wachty są rozpisane od początku rejsu. Nic się nie zmienia.  Wchodzimy w ustalony wcześniej cykl. Moja pora na sen przychodzi o 03:00. Zazwyczaj dobrze się, w każdych okolicznościach.  Tym razem jest to jednak męczarnia. Dzioby pływaków spadające z dużych fal tłuką wprost niemiłosiernie o wodę. Przez cały kadłub za każdym razem przechodzi mocne drżenie. No cóż, kabina dziobowa w tym przypadku to bardzo słaba miejscówka. Łup i łup! Łup i łup! Łup i łup! I tak bez końca. Prognoza na najbliższe dwa dni nie zapowiada słabszego wiatru. A poza tym nawet jak wiatr ucichnie, to jeszcze przez wiele godzin morze pozostaje rozkołysane.

       Mimo wszystko pogoda się klaruje. Zaczynamy wreszcie łapać ciepełko. Ależ to przyjemne, móc się tak pogrzać. Pierwszego dnia po wyjściu z Porto, wczesnym popołudniem odwiedzają nas delfiny, całe stadko. Podpływają do samego jachtu i dokazują prze dziobem. Przeurocze stworzenia. Można by przyglądać się im bez końca. Ponieważ warunki jednak się poprawiły, płyniemy nieco bliżej brzegu. Oczywiście natychmiast pojawiają się sieci oraz kutry rybackie, ale za to możemy sobie pooglądać wybrzeże portugalskie. W końcu mamy na trawersie Cabo de Sao Vicente, czyli zmieniamy kurs na S-E. A od Ponta de Sagres już niemal prosto na E. Łączność telefoniczna albo jest albo nie. Czasami coś tam się pojawia i dowiadujemy się, że Maciek zaliczył sieci i to dosyć poważnie. Odbył mało przyjemną kąpiel, żeby się uwolnić, ale niestety ma jakieś uszkodzenie i płynie na jednym silniku. A już było tak miło. Zrobiło się cieplej, ładna pogoda, a tu na ostatniej prostej do Gibraltaru takie coś. Oczywiście znowu stan podwyższonej gotowości. Głupio byłoby zaliczyć taką przygodę. Rozluźnienie przychodzi gdy zbliżamy się do Cieśniny Gibraltarskiej, tu pogoda jest już naprawdę dobra. Zaczynają się żarty, sesje fotograficzne. Jest co prawda nieco później niż byśmy chcieli, ale pal licho – jest pięknie. Niestety zabraknie nam 45 minut aby zdążyć zatankować paliwo po angielskiej stroni, gdzie jest dużo taniej. Opóźnione wyjście z Porto dało znać o sobie. Będzie musiał Andrzej sam już to załatwić następnego dnia. Na trawersie Tarifa i miłe wspomnienia sprzed kilku lat z innego rejsu.




 Kolejna korekta kursu, odchylamy się na N-E i jest Skała!

       Do mariny Alcaides dochodzimy już po ciemku. Jest około 21. Andrzej wywołuje przez radio marinę ale bez rezultatu. Głucha cisza. Przez chwilę kręcimy się przy budynku gdzie jest biuro ale nic. W końcu przez telefon dowiadujemy się gdzie stanęli nasi koledzy i tam też podążamy. Jeszcze nie zdążyliśmy dobrze obłożyć cum jak pojawił się marinero z wielkimi pretensjami, że stanęliśmy tak samowolnie. Trochę trwało obłaskawianie gościa, ale w końcu łaskawie pozwolił nam zostać. Magiczne „tak stoimy” padło o 21:04. Niestety dla mnie to stacja końcowa. Ze względu na perturbacje w La Rochelle straciliśmy cały tydzień i szara rzeczywistość się o mnie upomniała. Nie dopłynę na Sycylię.  I tak było bardzo ciekawie. Fajny kapitan. Przepłynięte prawie 1100 MM w niecałe 8 dób. Szkoda było schodzić, choć nie zostałem fanem katamaranów. Taki jak ten, którym płynęliśmy, to zdecydowanie jednostka do pływania przy bardzo sprzyjających wiatrach lub na silniku, po gładkiej wodzie i na krótkich dystansach, no i oczywiście z drinkiem z palemką w dłoni.



Stoimy w Gibraltarze

I to już koniec
jeśli się podobało postaw kawę: 

buycoffee.to/zagleifotografia




Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...