Przez
kilka ostatnich lat jeździliśmy na narty do Włoch. Ale jak to mam w zwyczaju
mawiać, owszem ważne jest gdzie, ale zdecydowanie ważniejsze z kim. Nasi
znajomi, miłośnicy nart w Austrii zaproponowali aby tym razem wyskoczyć do Zillertal,
a dokładniej do Mayrhofen. Nawet się nie wahaliśmy czy przyjąć tę propozycję,
bo nie ma to jak miłe towarzystwo. Do tego w tej dolinie nigdy wcześniej nie
byliśmy, więc ciekawość nowego jeszcze bardziej nas zachęcała do togo wyjazdu.
Termin też bardzo obiecujący: pierwszy tydzień marca. Można zatem spodziewać
się, że nawet jak temperatura nieco spadnie, to i tak nie będzie tragedii. No i
dzień już zdecydowanie dłuższy. Czyli, wszystko przemawia za!
Podróż do Zillertal przebiegała wyjątkowo płynnie. Owszem, jakieś tam
korki po drodze się zdarzyły, nie było one jednak jakieś specjalnie dokuczliwe.
Taka niemiecka, autostradowa norma. Jest nas w Europie dużo. Bardzo dużo z nas
preferuje podróżowanie samochodami. W rezultacie autostrady są zatłoczone do
granic możliwości. Ponieważ do Mayrhofen mamy zaledwie 930 kilometrów wydawało
się, że będziemy na miejscu o zupełnie przyzwoitej porze. Nic z tego. Korek do
zjazdu z autostrady w kierunku Zillertal rozpoczynał się ok 2 kilometry przed
zjazdem. Niestety szybko zorientowaliśmy się, że to w tym sznureczku należy się
ustawić i grzecznie czekać na swoją kolej. Nie wszyscy jednak byli tak
spostrzegawczy, szczególnie wielu Niemców i Holendrów niemal do samego końca
„nie wiedziało” o co chodzi, by nagle, tuż przed zjazdem się zorientować i „na
krzywy ryj” się wciskać. Nie przyśpieszało to zjazdu z autostrady. W rezultacie
przejechanie ostatnich ok. 30 kilometrów zajęło nam ok 2 godziny. W takim korku
dopiero ujawnia się prawdziwa natura ludzi. Nagle znika kultura i wystudiowane
uśmiechy. Z całą mocą objawia się bezczelność i arogancja. Nawet austriacka
policja, która przyjechała do drobnej stłuczki nie chciała zauważyć zagrożenia
powodowanego przez blokujących prawy pas autostrady kierowców wciskających się
na pas zjazdowy. Szczytem wszystkiego był dżentelmen, który jeszcze na ślimaku
zjazdowym próbował na siłę wyprzedzać innych. To był prawdziwy koszmar. Nie
najlepiej zaczęły się nasze ferie zimowe w dolinie rzeki Ziller.
Po
zjechaniu z autostrady nie było specjalnie lepiej. Gigantyczna rzeka sunących
zderzak w zderzak samochodów nie napawała optymizmem. Gdy dojechaliśmy do
tunelu, którym wjeżdża się do doliny znowu musieliśmy się zatrzymać na dłuższą
chwilę. Prawdopodobnie z powodu nadmiaru spalin tunel został zamknięty aż do
przewietrzenia. W końcu wjechaliśmy do doliny. Zapadł już zmrok. Przynajmniej
zrobiło się pięknie, jak to w górskiej dolinie. W górach śnieg, domy migające
zapalonymi światłami, uczepione górskich zboczy. Kolorowo, bajecznie. Nawet ten
niekończący się sznur samochodów przestał być tak uciążliwy. Spłynęło napięcie
towarzyszące podróży. Jechaliśmy sobie wolno przez dolinę rzeki Ziller. Dolina
położona w sercu Tyrolu. Rozciąga się na dystansie kilkudziesięciu kilometrów,
mniej więcej od miejscowości Strass do naszego Mayrhofen, gdzie odchodzą od
niej mniejsze odnogi.
Same
Mayrhofen, to niewielka gmina targowa z mocno rozbudowaną bazą turystyczną.
Mieszka tam raptem ok 4000 mieszkańców, ale ogromne tłumy przewalających się we wszystkich kierunkach turystów tworzą charakterystyczny
odpustowy klimat. Z różnych alpejskich miejscowości, które widziałem, akurat
Mayrhofen nie należy do najładniejszych. Główna ulica w mieście choć zadbana i
z wyraźnymi oznakami zamożności, to jednak nie to co choćby rynek wraz z
przyległościami w Ortisei. Takie to nijakie. Jeszcze gorzej jak się odejdzie
choćby kawałek na bok. Bardzo dużo obiektów noclegowych, trochę gastronomi i
niewiele więcej. Jak większość naszych nadbałtyckich kurortów.
Zakwaterowanie mieliśmy zarezerwowane w
apartamentowcu Bergland w samym centrum miasta przy ulicy Głównej. Dojazd od
tyłu, trochę dziwnie. Żadna nawigacja na to by nie wpadła, na szczęście
mieliśmy świetnych przewodników w osobach Ani i Wojtka, którzy już tam byli. Niewątpliwym
atutem tego apartamentowca jest całkiem spory garaż. Niestety nie ma róży bez
kolców. Wojtek swoim GLK z trumną na dachu nie miał szans się zmieścić. Nasz
Jumpy miał z kolei pewne problemy przy wjeździe z racji swojej długości, gdyż
zaraz po zjeździe w dół należało wykonać ostry skręt w prawo przy naprawdę
niewielkiej szerokości. Liczne ślady otarć na narożnikach ścian potwierdzały,
że niejednemu ten manewr nie do końca się powiódł.
Powitanie, jak to w ekonomicznym apartamentowcu. Trzeba zadzwonić po
kogoś z obsługi i chwilę poczekać. O.K. nie ma problemu, możemy poczekać. Skoro
już jesteśmy na miejscu, nigdzie się nam nie śpieszy. Po chwili zjawia się pan,
młody człowiek. Wita nas i intensywnie szuka wśród nas dziecka. Nic nie
rozumiemy. W zamówieniu wyraźnie napisane jest, że będzie pięć dorosłych osób.
Tego z kolei nie może zrozumieć nasz sympatyczny Austriak. Jak to, w dwóch
pokojach będzie mieszkać pięcioro dorosłych? Dwa małżeństwa i jeszcze ktoś? To
rodzina? Wojtek, dla świętego spokoju szybko potwierdza, tak, to rodzina. Pan
wydaje się lekko zszokowany, patrzy na nas jakoś dziwnie. W końcu jednak
prowadzi nas na górę, do naszego apartamentu. Sam apartament bardzo przyzwoity,
od razu nam przypada do gustu. Przede wszystkim spora kuchnia z jadalnią, gdzie
bez problemy wszyscy się zmieszczą i mogą spokojnie coś robić. Ładny balkon z
widokiem na ulicę Główną. Apartament jest dobrze wyposażony, chyba największą
radość sprawiła nam zmywarka. Miło jest, będąc wykończonym po szaleństwach na
stoku, nie musieć zmagać się z jeszcze jedną górą, górą brudnych naczyń.
Dodatkowo komfort podnosi ogrzewanie podłogowe. Dla mnie hitem była
fantastyczna, duża kabina prysznicowa. Co prawda robiliśmy niedawno remont
łazienki w naszym mieszkaniu i wygląda ona w tej chwili świetnie, ale szczerze
zazdroszczę takiej kabiny prysznicowej jak ta w Bergland. No i narciarnia.
Bardzo dobra, znajdująca się w piwnicy, tuż obok garażu i windy, co ma
niebagatelne znaczenie w trakcie powrotu z nart. Każdy apartament ma przypisaną
sobie szafkę w narciarni, w której przechowuje się sprzęt. Oczywiście wieszaki
na buty są z podgrzewaniem, co radykalnie zmniejsza poranną traumę zakładani
butów narciarskich.
W
niedzielę rano, wypoczęci i radośni wbijamy się w narciarskie uniformy i
niestety w narciarskie bucki i ruszamy zdobywać alpejskie nartostrady
Zillertal. Do kolejki Penkenbahn mamy kilka minut na piechotę. Oczywiście, mimo
że chodzenie w butach narciarskich nie należy do szczególnych przyjemności,
jakoś pokonujemy ten dystans bez większych problemów. Przy dolnej stacji
kolejki są kasy biletowe, a przy nich niesamowity tłum ludzi!!! Czegoś takiego
jeszcze nie widziałem. Nawet w zeszłym roku we Włoszech, gdzie nieopatrznie
trafiliśmy na tydzień karnawałowy. Jakoś
to wytrzymamy. Przecież pierwszego dnia nie mamy bardzo ambitnych planów.
Rozjeździć się najpierw na jakiejś łatwej niebieskiej. No i wcześniejszy powrót
do kwatery, by się nie przeforsować pierwszego dnia. Po Penkenbahn przesiadka
na foteliki i wyjeżdżamy na wysokość ok 2000 m npm. No i zrobiło się naprawdę
przyjemnie. Te wspaniałe, ośnieżone góry ciągnące się w nieskończoność robią
niesamowite wrażenie. Do tego jeszcze cudowna pogoda. Zupełnie jak w bardzo
starannie przygotowanej reklamówce.
Już
na początku chwila nieuwagi i … zamiast na łatwiej niebieskiej wjeżdżamy na
dosyć wymagającą czerwoną. Mięśnie trochę się spinają, jakoś jednak sobie
radzimy. Docieramy w końcu na upragnione łatwiejsze szlaki, gdzie wykonujemy
kilka zjazdów. Ogólnie trasy w obrębie Penken są całkiem niezłe o różnej
trudności. W sumie 136 kilometrów. Wtym słynna trasa nr 34, która nosi
nieformalną nazwę Harakiri. Cała ma ok 2000 m długości, ale swoją sławę
zawdzięcza głównie ponad czterystumetrowemu odcinkowi o nachyleniu 78 %.
Prawdziwa rzeźnia. Gospodarze do obsługi tej trasy mają nawet specjalny ratrak
o mocy 430 KM i wadze 9 ton. Jakoś nikt z naszej radosnej piątki nie miał
ochoty wybrać się na Harakiri. Pozostaliśmy na tych nieco mniej wymagających. Trochę
nam doskwierał tłok, raczej nie spodziewaliśmy się aż takiego. Nic więc
dziwnego, że stan tras szybko się pogarszał i jazda na bardziej wymagających
odcinkach stawała się nie tak fajna.
Jak
przystało na ośrodek z ambicjami, jest też na Penken parę lokali
gastronomicznych. Nie ma mowy o dobrym wyjeździe na narty bez odwiedzenia paru
klimatycznych knajpek. Poranne zjazdy trwały nieco dłużej niż pierwotnie
zamierzaliśmy, więc jak tylko coś się przed nami pojawiło, bez zastanowienia
tam zakotwiczyliśmy. Była to Lämmerbichl. Ponieważ łatwiej nam było wejść do
dolnej części to i tak zrobiliśmy. Rzut oka po lokalu, rzut oka na menu i … To
chyba nie był najlepszy wybór. Bida z nędzą. Dwie zupy, jakieś burgery, piwo,
chrupki i niewiele więcej. Byliśmy jednak na tyle zmęczeni, że mimo wszystko
nie zdecydowaliśmy się na dalsze poszukiwani. Zamówiłem sobie czosnkową. Znowu
pudło. Gdy w końcu sobie usiedliśmy i zaczęliśmy się przyglądać otoczeniu,
okazało się, że dół to właśnie taki bieda-bar a u góry była restauracja. No
dobra niech już będzie jak jest.
Jeszcze parę zjazdów i zarządzamy odwrót. Zmęczenie zbyt długim
pierwszym dniem, potwornie zmuldzone trasy, po których nie wszyscy byli w
stanie zjechać. I okazuje się, że ostatni wyciąg którym mieliśmy podjechać
przed dojazdem do Penkenbahn już nie kursuje. W trybie awaryjnym przemieszczamy
się w kierunku Finkelberger Almban i nim zjeżdżamy w dół. Już parę lat jeździmy
w Alpy na narty, ale taka przygoda przytrafiła nam się pierwszy raz. Zawsze
kiedyś musi jednak być ten pierwszy raz. Nici z naszych planów wcześniejszego
powrotu i uniknięcia nadmiernego zmęczenia.
Wojtek, który już w tym ośrodku bywał, w pewnym momencie zorientował
się, że nieco przeholowaliśmy i pojechał przodem, dzięki czemu zjechał do Mayrhofen.
Jak to dobry kolega i prawdziwy dżentelmen, zostawił sprzęt w naszej narciarni
i przyjechał po nas samochodem. Ale jak mawiają inni moi znajomi, eee, to
jeszcze nic, a my … Tym razem te
potwornie irytujące mnie powiedzenie jest jak najbardziej na miejscu. Wojtek
zapakował do samochodu … nasze kapcie. Więc natychmiast po oswobodzeniu się z
tych piekielnych skorup butów narciarski mogliśmy wskoczyć w milusie
kapciuszki!
Kolejne dwa dni również spędziliśmy na Penken. Tym razem bez takich
przygód jak w niedzielę. Za to lokale, które odwiedziliśmy, Heidi’s Skialm i
Hilde’s Skitenne, były naprawdę fajne. Przy okazji spotkaliśmy sympatyczną
kelnerkę ze Słowacji (Heidi’s Skialm) i zjedliśmy m.in. coś co w tym miejscu
nazywane było cesarskim naleśnikiem, choć bardziej przypominało omlet, i co
było pyszne. Wciąż w naszej ekipie nieodmienną popularnością cieszyły się görm knedel z masłem lub sosem waniliowym z jak największą ilością maku. Ale
wieprzowina z kwaśną kapustą czy spätzle z boczkiem, też były
niczego sobie.
Później ruszyliśmy do Gerlos. Ok 20 km od Mayrhofen bardzo ładną, górską
drogą. Byle dobrze odśnieżoną, bo momentami serpentyna jest bardzo efektowna.
Ten ośrodek to fragment większej całości: Zillertal Arena, w którego skład
wchodzą oprócz Gerlos również: Zell, Königskeiten i Hochkrimml. W
sumie 143 km tras. Na miejscu dosyć duży
parking w bezpośrednim sąsiedztwie Isskogelbahn. Pierwszego dnia zjeżdżaliśmy z
tras w rejonie Arena Center i Isskogel. Drugiego dnia przejechaliśmy na szlaki
z Königsleitenspitze. Również tutaj było bardzo tłoczno. Trudno jednak było nie
zauważyć, że nartostrady tutaj są bardzo ładne. Na mnie osobiście najlepsze
wrażenie zrobiły te z Königsleitenspitze. Długie,
szerokie o różnym stopniu nachylenia. Jest ich tam kilka więc można sobie
dobrać odpowiednią do swoich umiejętności.
Tydzień, to bardzo mało aby w pełni nacieszyć się doliną Ziller. Skoro
do zagospodarowania był już tylko jeden dzień, to Ania i Wojtek, nasi
przewodnicy zaproponowali oczywiście Hintertuxer Gletscher – lodowiec Hitertux,
położony na samym końcu doliny. Być w takim miejscu i nie pojechać na lodowiec?
Jakoś nigdy mnie nie ciągnęło na lodowce. Moje wyobrażenia o nich były raczej
mgliste, ale zawsze wydawało mi się, że jazda po lodowcu to nic przyjemnego.
Oglądane w austriackiej telewizji migawki z różnych lodowców, to zazwyczaj ok –
20oC i wiatry urywające głowę, do tego (to już moja fantazja)
odwieczny lód pod nogami. Jakże inna miała się okazać rzeczywistość! Trzeba
jednak pamiętać, że to już był marzec, więc temperatury były wyższe (na
szczycie -12o C), do tego poprzedniego dnia dopadało sporo świeżego
śniegu. Jedynie dosyć silny wiatr się potwierdził. Jednak z całą pewnością warto było się tam wybrać. Fantastyczne
widoki, panoram gór widziana z poziomu ok 3500 m zapierająca dech w piersiach.
Bardzo atrakcyjne, długie trasy. Ku mojemu zaskoczeniu w tym regionie jest aż
196 km tras i 65 różnych wyciągów. Całość ma 604 ha powierzchni. Nigdzie
wcześniej nie widziałem tak wielu osób jeżdżących poza trasami. Tam po prostu
stoki wręcz zachęcały do takiej zabawy. Ja zdecydowanie mam zbyt słabe
umiejętności i daleko niewystarczające przygotowanie fizyczne aby wybierać się
w taką podróż.
Niestety i tutaj duża liczba narciarzy sprawiła, że szybko
pojawiły się na niektórych trasach gigantyczne muldy, które nieco osłabiały
przyjemność z jazdy. Na szczęście nie brakuje przy szlakach przyzwoitej
gastronomi, gdzie można uspokoić rozdygotane mięśnie i nerwy. Lodowiec to
jednak nie jest wcale taka zła sprawa, wręcz przeciwnie, może być całkiem
fajnie.
Choć
ogólnie Mayrhofen nie wywołało we mnie specjalnego entuzjazmu, to przynajmniej
jest tam sporo różnych knajpek. A przecież udany wyjazd na narty musi mieć
zakończenie w dobrym lokalu. Choć najbardziej przy Hauptstraße rzuca się w oczy Ice Bar przyciągający uwagę zimnym niebieskim światłem i
dziewczynami tańczącymi na stołach, to jakoś nam klimat tego lokalu nie
przypadł do gustu. A w ogóle to kto powiedział, że musimy zakotwiczyć przy
Hauptstraße? A może by tak pójść nieco w bok? Intuicja nas
nie zawiodła. Trafiliśmy do restauracji Edelweiss (Szarotka). Było już dosyć
tłoczno. Pan zapytał najpierw o rezerwację, której oczywiście nie mieliśmy.
Mimo wszystko znalazło się dla nas miejsce i to bardzo przyjemne. I znowu
trafiliśmy na jakąś słowiańską kelnerkę, nie pamiętam dokładnie skąd. Było
bardzo miło i bardzo smacznie. Wreszcie zjadłem dobrą zupę czosnkową. Co prawda
nie była taka, do jakiej przyzwyczaiłem się i polubiłem w Czechach, ale była godna
polecenia. Podobnie jak cała dolina Ziller. Mimo koszmarnego dojazdu, pobyt w
Zillertal był bardzo udany.