Jak
przystało na prawdziwie leniwy urlop, drogę ze Szczecina do Trogiru rozkładamy
na dwa etapy. Wszak wszystko musi być tak zorganizowane abyśmy w żadnym
momencie się zbytnio nie zmęczyli. W czasie poprzednich tego typu wyjazdów
nocowaliśmy w różnych miejscach w
Niemczech i Austrii. Zawsze były to bardzo urokliwe miejscowości, w których
pobyt wspominaliśmy nader ciepło. Tym razem wprowadziliśmy małą innowację.
Słowenia. Przecież za każdym razem jadąc do Chorwacji przejeżdżamy przez ten
malowniczy kraj. I jak do tej pory, nigdy się tam nie zatrzymaliśmy na nocleg.
A przecież wygląda tak interesująco. Do tego to Słowianie, no i posługują się
euro. Jakież to wygodne. Duży palec ląduje na mapie na miejscowości Ptuj. Palec
nieco wspomagany portalem booking.com, bo jakoś wyjątkowo mamy ochotę na
niezbyt drogie, przytulne lokum, ileż razy można mieszkać w tych 5 gwiazdkowych
hotelach. Dojazd do Ptuj z głównej drogi jest bardzo łatwy. Ale ku naszemu
zdumieniu przejeżdżamy przez centrum a nawigacja wyprowadza nas za miasto. Może
nie za daleko, ale jednak. Kiedy już minęliśmy zamek okazuje się, że mamy
skręcić nie w normalną drogę, a na jakiś polny dukt. A tam nic nie widać.
Pojawia się niepewność. Gdzie my jesteśmy? Jakieś wygnajewo? Na miejscu
niepewność jeszcze wzrasta. Budynek, owszem ładny, panorama (nie ma wątpliwości
skąd nazwa) okolicy z Drawą w roli głównej urzekająca, ale pierwsze wrażenie
jest jakieś dziwne jakby się weszło w zimie do pustego mieszkania z wyłączonym
ogrzewaniem. Na szczęście kontakt z gospodarzami szybko odmienia odczucia.
Szczególnie Pani, duża, energiczna i niezmiernie sympatyczna, sprawia że
czujemy się w Panorama Sobe bardzo dobrze.
Nie wiem o
co chodzi z tym chłodem i obcością ale kiedy wyruszmy na wieczorny spacer do
miasta to uczucie znowu się pojawia. Ani landrynkowy zachód Słońca, ani
hipnotyzujący wschód Księżyca w pełni, tego nie zmieniają. To miejsce ma w
sobie coś takiego. Wchodzimy do restauracji Amadeusz na obiadokolację. To samo.
Bez przytulności. Jedzenie całkiem przyzwoite, choć żadne z dań nie zrobiło na
nas jakiegoś nadzwyczajnego wrażenia. Zaspokoiwszy głód kontynuujemy nasz
spacer po Ptuj. Obco, pustawo, zapadł
zmrok. Naszą uwagę przykuwa wąska uliczka biegnąca dosyć stromo w dół. Jej
środkiem wije się potężny wąż, stworzony z setek butelek po winie. W coktórejś
butelce niewielka kartka z fragmentem wiersza. Tą niezwykłą uliczką dochodzimy
do placyku ze sceną, przed którą siedzi na krzesłach publiczność. A na scenie poeci
(może miejscowi, może nie) czytają własne wiersze. Nasza umiarkowana znajomość
Słoweńskiego, a właściwie jej brak, sprawiły, że nie byliśmy w stanie docenić
niezwykłych walorów współczesnej poezji słoweńskiej więc nieśpiesznie się
oddaliliśmy by obejrzeć inne zakątki miasta.
W sobotni
poranek wita nas piękne Słońce. Kwiaty nabrały świeżych barw. Zrobiło się
radośnie. A już ostatecznie gospodarze
Sobe Panorama oczarowali nas przy śniadaniu. Kapitalna atmosfera, pyszne
jedzenie i te … ubranka dla jajek. Rewelacja. Tak, warto było zatrzymać się w
Słowenii, bo to i mili ludzie, i język jakiś taki przyjazny, a te euro to
naprawdę wygoda.
W naszej
marinie startu radykalne zmiany. Już nie
ma wątpliwości, to jest marina Baotic. Nie żadne tam Seget, Trogir Seget, czy
inne tam. Wszystko wokół krzyczy MARINA BAOTIC. To chyba nowy budynek tak
ośmielił właścicieli. Nie tylko budynek, przybyło miejsc do cumowania, pojawiła
się nowa stacja paliw, w porównaniu do starej, po drugiej stronie kanału,
rewelacja. Szykuje się nowy parking. Jednym słowem wielkie przeobrażenie i to w
bardzo dobrym kierunku. Każdy przyjazd do Chorwacji to okazja do stwierdzenia,
jak oni tam bardzo inwestują w infrastrukturę turystyczną.
Okrętowanie
to jak zwykle czas bardzo gorączkowy. Co prawda tym razem plan był taki, że jak
w miarę wcześnie się ogarniemy to wypływamy, a jak nie, to nie, nie ma
przymusu. Nigdzie się nam nie śpieszy. Jacht to nieco już zużyta, standardowa
Bavaria 38 z 2003 roku o interesująco brzmiącym imieniu Mish Mash, z firmy
Yacht Centar Baotic. Wszystko jest takie jak można się spodziewać po
dwunastoletnim jachcie czarterowym. Jedyna rzecz nieco zaskakująca to rodzaj
autopilota. Tak starej konstrukcji nie widziałem na jachtach komercyjnych od
2006 roku. Załączany mimośrodem, którego precyzja działania była nieco
dyskusyjna. Również kaucja, jak za taki jacht stosunkowo wysoka bo 2000 Euro.
Ale ogólne wrażenie O.K. Ani się obejrzałem a jacht już był sklarowany więc
startujemy. Kierunek Milna.
Niestety z
wiatrem bardzo kiepsko. Zdecydowaną większość drogi przybywamy na silniku. Do
Milny dopływamy już po ciemku, po niespełna 3,5 godzinie żeglugi. Niby nic
wielkiego, bo podejście jest łatwe. Z obu brzegów zatoki widać różne, wesoło
mrugające światła. Tylko te maleńkie bojki wyznaczające granicę kąpieliska. Gdy
tylko Słońce schowa się za horyzontem i zrobi się szaro, zupełnie ich nie
widać. Szczęśliwie jednak dopływamy do mariny ACI, mijając po drodze marinę
Vlaska i marinę w porcie rybackim gdzie stoi całe stado, ponad 20 jachtów
wycieczki młodzieży z różnych stron świata. Znowu udaje mi się zająć miejscówkę
na wprost konoby znajdującej się w Marinie ACI. Koszt jednej doby dla naszej
Bavarki to 520 kun. Jest pięknie. Jak to się zmienia. Kiedyś symbol ciszy i
spokoju a teraz miasteczko tętniące turystycznym życiem. Co prawda wszystko to
ogranicza się do nadbrzeżnego bulwaru ale dostarcza wystarczająco dużo wrażeń.
Muzyka na żywo, dyskoteka, kolorowe światełka, kolorowe drinki, szum i gwar. Znajomy
lodziarz mówiący po polsku. W powietrzu aż gęsto od dobrej zabawy. Snujemy się
powoli wśród roześmianych ludzi. W pełni czujemy, że rejs rozpoczęty. Już jest
ten żeglarsko-urlopowy klimat.
W niedzielę
rano machamy na pożegnanie Milnie. Obieramy kurs na Komiżę. Pogoda w dalszym
ciągu mało żeglarska. Można się wylegiwać na pokładzie, nadrabiać zaległości w
lekturze i dogadzać sobie kulinarnie. Po 6,5 godzinach leniwej żeglugi opływamy
cypel ….. Vis i mamy przed sobą Komiżę. Ku naszej ogromnej radości jest jeszcze
sporo wolnych miejsc, które jednak szybko zaczęły się zapełniać. W czasie
manewru podchodzenia do kei, jak zwykle rufą, usłyszałem jakiej dziwne odgłosy
z naszego samosteru. Coś się wysypało na pokład. Nie bardzo mogłem patrzeć co
się dzieje, bo do brzegu było tuż tuż i musiałem kontrolować dobijanie. Dopiero
jak złapaliśmy muring i obłożyliśmy cumy mogłem przyjrzeć się bliżej, co też
nam się przytrafiło. Rozpadł się samoster, wysypały się kulki, wielka lipa. Po
bliższych oględzinach okazało się, że nasz autopilot ma za sobą już niejedną
naprawę. Nasza złota rączka, Marek, coś próbował łatać, ale bez szans. Jak
będziemy w Splicie poszukamy jakiegoś fachowca od autopilotów.
Od ostatniej
wizyty nic się w Komiży nie zmieniło. Bardzo miłe miejsce. Opłata za postój
zaledwie 360 Kun. Jednak specyficzną wizytówką Komiży są sanitariaty, chyba
najgorsze w całej Chorwacji, z niezwykłą, bardzo charakterystyczną szefową. Od
razu wiadomo kto tu rządzi. Jak w czasach głębokiej komuny, gdzie babcie
klozetowe cieszyły się dużym „autorytetem”.
Pogoda jest
doskonała. Robimy klar i opuszczamy Mish Masha. Komiżę tak bardzo lubimy z
zupełnie innych powodów aniżeli portowe sanitariaty. Pierwszym z nich jest
bardzo ładna plaża otwarta ku zachodowi. Przy takiej pogodzie, na razie nie
marzyliśmy o niczym innym jak właśnie o zanurzeniu się w morzu. Ależ rozkosz.
Po pierwszej kąpieli kupujemy sobie w plażowym bufecie po butelce Karlovacko. Tak
to można się bawić.
Drugi powód
dla którego warto odwiedzić Komiżę, to wyjątkowo urokliwy bulwar nad zatoką,
choć niewielki, to z całą pewnością jeden z najładniejszych na chorwackim
wybrzeżu. A skoro już spacerujemy po bulwarze, to można zjeść pyszne lody i
napić się świeżego soku pomarańczowego. Na sok przysiadamy w maleńkiej dziupli.
Najpierw my z Ulą, później kolejni uczestnicy naszej wycieczki i wszyscy
zamawiają sok pomarańczowy. Chłopak, który nas obsługuje ma coraz dziwniejszą
minę, ale dzielnie donosi kolejne szklanki soku, które w tych warunkach smakują
wyśmienicie. W końcu oznajmia, że skończyły się pomarańcze. Patrząc jednak w
nasze oczy, i widząc w nich wielkie rozczarowanie, bez zbędnych słów idzie do
najbliższego sklepiku i przynosi pomarańcze. Jak na mój gust, chyba nieco za
mało. Taaak, za mało. Gdy już była przy stoliku cała nasza szóstka, szybko się
okazało, że nasz kelner musi iść po pomarańcze jeszcze raz.
Bawiąc się
dręczeniem biednego kelnera, który już miał dosyć na ten dzień wyciskania
pomarańczy, dotrwaliśmy do popołudnia. I w ten sposób dochodzimy do momentu,
gdy pojawia się na horyzoncie trzeci powód, dla którego warto, chodź by na
kilka godzin odwiedzić Komiżę. Odwiedziny
w konobie Bako. Tam zawsze jest dużo gości, bo przez lata właściciele tego
lokalu zasłużyli sobie na uznanie gości. Pyszne jedzenie, ciekawy wystrój
wnętrza i stoliki tuż nad zatoką, którą właśnie otulał atramentowym aksamitem
zmrok, dają wspólnie niepowtarzalny efekt. Zdaje się, że konkurencja chce uszczknąć coś
dla siebie z wielkiej popularności Bako. Tuż obok otworzyły się dwie nowe
restauracje. Jedna bazuje jedynie na sąsiedztwie i cudownym położeniu nad samą
zatok. Właściciele drugiej poszli krok dalej, grafika szyldu i użyte czcionki
do złudzenia przypominają te z logo Bako. My jednak konsekwentnie kierujemy
swoje kroki do prawdziwego Bako. Wchodzimy, i coś jest nie tak. Wnętrze
pozostało jak dawniej, urok stolików ustawionych tuż nad wodą nieodmiennie
zachwyca. Ale … ludzie, personel lokalu.
Jakiś taki podminowany, z bardzo cieniutkim uśmiechem na twarzy, miotający się
to tu to tam. Mam wrażenie, że im w czymś przeszkadzamy. Całe szczęście, że jak
zwykle jedzenie jest tutaj bardzo dobre. To również się nie zmieniło. Jednak
nie mogę odpędzić myśli, jak wyśmienicie by smakowało, gdyby atmosfera nie
przypominała tej w lodówce? Od razu też pomyślałem sobie, że jednak ta
niewidzialna ręka rynku nie zawsze działa. Wydawać by się mogło, że mając
konkurencję na karku, tym bardziej będą się starać, a tu nie. A może jednak, ta
niewidzialna ręka rynku zadziała, tylko z pewnym ociąganiem? Może jeszcze daje Bako
szansę?
Obok nas,
kolejny jacht, który zacumował miał również polską załogę. Sześcioro pogodnych,
statecznych ludzi, mniej więcej w naszym wieku. Bardzo szybko nawiązaliśmy
kontakt, państwo byli z Tarnowa. Wieczorem, kiedy wracaliśmy z Bako jakoś tak
się stało, że nasza załoga weszła na naszą łódkę a ja zbłądziłem pod bimini
naszych sąsiadów. Okazało się, że po pierwsze mają pyszną nalewkę, po drugie są
bliskimi znajomymi moje bardzo dobrego kolegi właśnie z Tarnowa i po trzecie,
że ja już ich kiedyś widziałem. Kiedy zjeżdżaliśmy z autostrady do Trogiru,
obok nas podjechały trzy eleganckie samochody. Od razu zwróciły moją uwagę
ponieważ wszystkie trzy były na … tarnowskich numerach i w każdym z nich tylko
dwie osoby. To się nazywa mieć gest i fantazję.
W
poniedziałek rano niemal cała załoga zerwała się na nogi skoro świt. Przed nami
kolejny piękny dzień, który na pewno przyniesie różne miłe niespodzianki.
Szkoda więc czasu na spanie. Oddajemy cumy i w drogę. Plan na dzisiaj to
dotrzeć do Vela Luka. Wielkie wyzwanie to nie jest, ale też wcale takich wyzwań
nie szukamy, wręcz przeciwnie. A jeszcze, po drodze trzeba by gdzieś zatrzymać
się na kąpiel. Opływamy spokojnie Vis od południa. Tam najpierw jest wysepka
Ravnik, a nieco dalej na N-E, równie mały Veli Budikovac. A jest on Veli, bo ma
mikrosąsiada o nazwie Mali Budikovac. Wpływamy między Budikovace na ile pozwala
zanurzenie jachtu i kotwica idzie w dół. Ależ cudna woda. Oj długo można by tak
się pławić. Parę okruchów chleba rzuconych do wody wystarczyło by wokół nas
pojawiła się cała ławica ryb.
Do Vela Luki, położonej w zachodniej
części wyspy Korczula dopływamy ok. 1630.
Według wydawnictw nawigacyjnych jest to spora miejscowość, 4500
mieszkańców, główny port promowy na wyspie. Zgodnie z zawartymi tam informacjami,
jest tam jednak niewiele miejsca dla żeglarzy, raptem ok 25 miejsc przy kei i
ok 20 przy bojach. Skoro tak, to już płynąc przez zatokę pilnie obserwujemy
wszystkie mijane po drodze kotwicowiska aby mieć w zanadrzu plan B. Gdy
dopływamy do portu stwierdzam, że ktoś bardzo optymistycznie podał ilość miejsc
przy kei. Zaledwie trzy jachty stoją przy kei i ani jednego wolnego miejsca. Gdzie te 26 miejsc postojowych obiecywanych
przez locję? Jak to gdzie, przy bojach. Łapiemy jedną z ostatnich. Na brzeg
dostajemy się pontonem, bardzo małym pontonem, dwie osoby to już dosyć. Aby
nieco usprawnić całą operację przywiązujemy do pontonu długą linę i po
przerzuceniu kolejnej pary na brzeg, osoba pozostająca na jachcie ściąga bączek
z powrotem. Trochę mokro w siedzenie, ale Słońce operuje dosyć intensywnie więc
niebawem cały nadmiar wilgoci odparował.
Ruszamy w
miasto. Najpierw jest, tak normalnie, jak to w Chorwacji. Niewielkie kolorowe
domy, sporo różnych lokalików, ale raczej nie ma co liczyć na coś tak
dopieszczonego jak w Bawarii czy Austrii. Jest tak bardziej po ludzku. To nie
jest sala operacyjna ze swoją sterylnością i zimnem. Ale kawałek dalej już
widać coś co od razu przyciąga uwagę: bulwar nadbrzeżny porośnięty palmami. I
tam też się kierujemy, choć nieco okrężną drogą, bo chcemy sprawdzić, co też
jest tam z tyłu. Jednak te uliczki z tyłu nie wciągają nas specjalnie, więc
wracamy na bulwar, a tu jest bardzo przyjemnie. I znowu jakaś kafejka z lodami,
sokami owocowymi i innymi napojami. Robi się bardzo przyjemnie. I tylko z
zupełnie niezrozumiałych powodów, w całym mieście nie udaje nam się kupić lodu,
tak potrzebnego do drinków. W pewnym momencie nawet udało nam się znaleźć
zamrażarkę z lodem, zamkniętą na kłódkę, bo akurat tego dnia, jak nas
poinformowała obsługa sąsiedniego lokalu, nikt nie widział pana od lodów. W
drodze powrotnej oglądamy bardzo malowniczy zachód Słońca, który pomalował
niebo pięknymi, ciepłymi kolorami, tworząc niezwykle atrakcyjne tło dla jachtów
stojących na bojach. Dopełniło to tylko miłych wrażeń ze spaceru. Rozsiedliśmy
się w kokpicie ze szkłem w rękach by delektować się do końca niezwykłym
spektaklem na niebie. Na moment musieliśmy powrócić do rzeczywistości, bo
właśnie od jachtu do jachtu przemieszczał się na łódce kasjer portowy. Opłata
za postój na boi to 150 Kun. He, he, he niezły interes. Jedna z najbardziej
rentownych inwestycji jakie można sobie wyobrazić. A niech im tam, byliśmy
powaleni urokiem tego wieczoru, takie przyziemne sprawy jak ta bandycka opłata
za postój w żaden sposób nie wpłynęła na nasz dobry nastrój. Dzień już zgasł,
gwar z miasta coraz słabszy, noc otuliła całą zatokę. Skończył się kolejny
dzień.
Następnego dnia startujemy jeszcze wcześniej. Już o 0600 odpalamy katarynę i uwalniamy się
z boi. Robimy tak, po pierwsze dlatego, że naszym kolejnym celem jest Korczula,
cudowne miejsce i bardzo mi zależało na możliwości zacumowania w marinie ACI w
samej Korczuli, a po drugie dlatego, że łudziłem się, że może chociaż wcześnie
rano będzie trochę wiatru i będziemy mogli pocieszyć się prawdziwym żeglowaniem.
Co do tego drugiego, niestety szybko się okazało, że moje nadzieje były
całkowicie płonne. Wiatry może i wiały, tyle, że … gdzieś na półkuli
południowej. Jednak te silniki spalinowe, to całkiem użyteczny wynalazek.
Również
wyspę Korczula, podobnie jak poprzedniego dnia Vis, opływamy od południa. To
kolejny dzień niemiłosiernie leniwej żeglugi. Nic, kompletnie nic się nie
działo. No, był jeden mały wyjątek. Po morzu pływa mnóstwo różnych śmieci. Z
zasady staram się uważać na takie niezidentyfikowane obiekty, bo nigdy nie
wiadomo jak może zakończyć się bezpośredni kontakt z takim czymś. Więc kiedy
zobaczyłem w oddali coś unoszącego się na wodzie, zwróciłem na to uwagę
sternikowi, by minął to w bezpiecznej odległości prawą burtą. Ponieważ
wcześniej już kilkakrotnie mijaliśmy sporo bojek rybackich, które na wodach
chorwackich są zupełnie nie oznakowane moja uwaga była zbyteczna, bo sternika
był i bez tego wystarczająco czujny. Kiedy jednak nieco się zbliżyliśmy do tego
NOBP-a (niezidentyfikowany obiekt beztrosko pływający) ze zdumieniem skonstatowałem, że to nie żaden
odpad cywilizacji, ani też wyjątkowo duża boja rybacka, a wielki żółw.
Niesamowite. W pewnym momencie, na krótką chwilę wyciągnął nad wodę jedną przednią
łapę. Wyglądało to tak, jakby chciał do nas pomachać. Byłem tak zdumiony tym
widokiem, że nawet nie sięgnąłem po aparat.
Piękna
pogoda, doskonała widoczność, płyniemy na silniku, można więc bez większego
ryzyka zrobić mały skrót przy wschodnim brzegu Korczuli. Maleńki Gubavac
zostawiamy po lewej burcie, ostrożnie, ze względu na głębokości, wzdłuż
wschodniego brzegu wysepki Vrnika i skręcamy w lewo by przejść między
Kamenjakiem i brzegiem Korczuli, dalej NN-E i wychodzimy na Kanał Jeżevica. Kolejny
atrakcyjny fragment chorwackiego wybrzeża. Pełna sielanka. Jeszcze uwaga na
prom, który przecina nasz kurs. Stocznia Leda po lewej i wyspa Badija po
prawej. I po chwili widzimy Korczulę i marinę ACI. Jest godzina 1330 i w
marinie jeszcze całkiem sporo wolnych miejsc. Udało się.
Korczula to
niezwykłe miasto. Tu czuć w powietrzu magię. Stara część miasta upakowana do
granic możliwości na niewielkim półwyspie ma w sobie niezwykły magnetyzm.
Uliczki wspinające się od wody na szczyt niewielkiego wzniesienia,
przeciskające się między niewielkimi budynkami. Mimo wielkiej ciasnoty jeszcze
znajduje się miejsce na restauracyjne stoliki. Można zasiąść i odpłynąć do
krainy marzeń. Jednak rozpoczynamy do spaceru na plażę, całkiem niezłą jak na
chorwackie warunki.
Nie wiem z
jakiego powodu szukaliśmy restauracji na kolację na nadmorskiej promenadzie.
Wszystkie rozsądne argumenty przemawiałyby przeciwko takiemu wyborowi. A my
nie. My musimy mieć widok na zatokę. Niewątpliwie bardzo ładny widok, szczególnie
o zachodzie Słońca. Tyle, że w kwestii jedzenia, to jednak najważniejszy jest
smak potraw. Niestety restauracja Konijk Morski pod tym względem nie zasługuje
na specjalne uznanie. Nawet ośmiornice z grilla, które w Chorwacji wszędzie są
pyszne, tu były niezbyt nieudane. Sytuację z powodzeniem uratowały nasze dobre
nastroje i pyszne i fantazyjnie skomponowane lody zjedzone kilkadziesiąt metrów
dalej, w lodziarni Caramel. Właściciel choć zabiegany niemiłosiernie, jednak
cały czas z uśmiechem na twarzy. A kiedy poprosiliśmy go o lód, po prostu
sprezentował go nam. Po odniesieniu lodu na jacht, jeszcze trochę
spacerowaliśmy po zaułkach Korczuli. Gdy zapadła noc zrobiło się jeszcze
ciekawiej. Ktoś tam dawał koncert na ulicy. Wszędzie tłumy rozbawionych ludzi.
Tajemnicze światła mrugają porozumiewawczo zapraszając do zagłębienia się w
przygodę. To co mieści się w obrębie XIII wiecznych murów czaruje przybyszów na
każdym kroku. A może spotkamy gdzieś za rogiem ducha Marco Polo, który podobno
właśnie tutaj urodził się w 1254 roku. Jego niezwykła podróż Jedwabnym Szlakiem
do Chin do dzisiaj pobudza wyobraźnię i prawdziwych podróżników i tych, którzy
tylko marzą o podróżach. Szkoda było
kończyć ten wieczór.
Marina ACI w
Korczuli kosztowała nas 545 Kun. Jak to w Chorwacji, drogo, ale być w pobliżu i
tu nie zajrzeć, to po prostu niemożliwe. Dlatego piracką opłatę za marinę
uiściłem z przyjemnością. Ech! Podobnie jest w paru innych miejscach. Chorwaci
starają się aby turystom było przyjemnie. Wiedzą jak sprawić by wydawanie
pieniędzy nie było tak bolesne.
Kolejny
dzień rejsu również rozpoczęliśmy dosyć wcześnie. Już nie trzeba nawet
specjalnie się umawiać co do tego. Szkoda tracić czas na spanie, a wschody
słońca są równie poetyckie jak zachody. Tuż przed 0600 oddajemy cumy i
kierujemy się w Pelješki Kanal. Mijamy w
nim piękny, czteromasztowy żaglowiec Sea Cloud. Niestety płynie na silniku.
Szkoda bo byłoby na co popatrzeć. Wybudowany w 1931 Sea Cloud ma 109,5 m (360
stóp) długości, ożaglowanie ma 3000 m2, a wysokość najwyższego
masztu nad pokładem wynosi 54,20 m. W latach osiemdziesiątych kapitanem Sea
Cloud był m.in. nasz rodak Ryszard Choiński.
Dalej
płyniemy przez Korčulanski Kanal. Bierzemy namiar na zatokę Čarnjeni na wyspie
Šcedro. Pora trochę się pomoczyć. W przytulnej zatoce oprócz nas tylko dwie
niewielkie łodzie rybackie, które niebawem odpływają. Niesamowite wrażenie.
Zupełne odludzie. Aż niemożliwe, że jeszcze są takie miejsca w zatłoczonej
Chorwacji. Było tak tak przyjemnie, że nawet nie zauważyliśmy, że nasz postój
trwał 1,5 godziny. Ale
nigdzie nam się nie śpieszyło. Po prostu, gdy już uznaliśmy, że na razie
wystarczy kąpieli, podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy dalej, ku Pakleni Otoci.
Wrażenia z
Zatoki Černjeni były niezwykłe, bo w Chorwacji turystów przybywa lawinowo.
Ludziskom przypadła do gustu ta przyjazna kraina mimo cen z Księżyca.
Oczywiście dotyczy to niestety również żeglarzy. Ponieważ do Palmižany
przybyliśmy dosyć wcześnie, w marinie było jeszcze pustawo. Nauczony
doświadczeniem poprzednich dni, wiedząc że wystartujemy skoro świt, od razu
zapłaciłem za postój (506 Kun), by uniknąć rano zamieszania. Gdy poszliśmy na
plażę nad Zatoką Vinogradišče, to trafiliśmy na prawdziwy tłum. Nie tylko
żeglarze, którzy masowo kotwiczą w zatoce, ale również mnóstwo turystów
dowożonych tu najróżniejszymi urządzeniami pływającymi z Hvaru. Jeszcze nigdy,
w czasie mojego pobytu, nie było tutaj tak ciasno. Ale nic dziwnego, warunki do
kąpieli wyśmienite. Więc i my nie darujemy sobie tej wspaniałej przyjemności
zanurzenia się w cieplutkiej wodzie Adriatyku.
Gdy
słoneczny rydwan nieco przesunął się po nieboskłonie i pot przestał się lać z
ludzi jak z fontanny, ubraliśmy się „na galowo” i za pomocą wodnej taksówki
przetransferowaliśmy się do Hvaru. To kolejne z tych magicznych miejsc, gdzie
przechadzając się wąskimi uliczkami, można usłyszeć różne głosy z niezwykle
barwnej przeszłości. Zgoła inne głosy, rozradowanych tłumów turystów, można
usłyszeć na głównym placu, czyli trgu sv. Stjepana. Nad wszystkim góruje Fort
Hiszpański, do którego podejście jest wyzwaniem niczym wspinaczka
wysokogórska. Ny jednak najpierw
kierujemy się do XV wiecznego niewielkiego klasztoru Franciszkanów. Znowu
jesteśmy za późno by obejrzeć znajdujące się w nim ekspozycje. Na pocieszenie
pozostaje nam jednak podziwianie kolejnego bajecznego zachodu Słońca, który z
tego miejsca wygląda szczególnie atrakcyjnie.
Syciliśmy
tak ducha, i syciliśmy, aż w końcu i ciało się upomniało. Parę lokali już w
Hvarze przetestowałem. Nigdzie nie zgłaszałem zastrzeżeń, wręcz przeciwnie.
Miłośnicy dobrego jadła zawsze znajdą tutaj coś dobrego. My tym razem mieliśmy
ochotę na pizzę. Niby nic wielkiego, a jednak … Jest w Hvarze taka pizzeria
Pizza Kogo. Jak sięgam pamięcią, to tylko raz, w Toskanii, w miejscowości
Castagnetto Carducci w Bruschetteria Enoteca „Sapori Mediterranei” zdarzyło mi się jeść równie wyśmienitą pizzę.
Zdaje się, że każdy z nas zamówił coś innego, ale wokół było słychać tylko same
„ochy” o „achy”. A jak to nieco zakropić białym winem, to sięga się
doskonałości. Zatem drogę powrotną do mariny Palmiżana, mimo sporego balastu w
brzuchu, odbyliśmy unosząc się pięć centymetrów nad ziemią i wodą. Atmosfera
mariny tylko podtrzymała nas w tym cudownym nastroju. I znowu żal było kłaść
się spać.
Przedostatni
etap naszego rejsu rozpoczynamy podobnie jak poprzednie wczesnym rankiem. Nad
wyspą Hvar jeszcze unoszą się mgły w dolinach, niebo czaruje purpurami, Słońce
jeszcze przyczajone za wzniesieniami, woda niemal idealnie gładka. Cóż za
bezwietrzny sezon na Morzu Śródziemnym. Trzy rejsy, różne miejsca, spora
rozpiętość czasowa, i jeden wspólny mianownik: brak wiatru. Aby więc dotrzeć do
kolejnego celu na naszej trasie znowu musimy wspomagać się dieslem. A ten cel
to Split. Z jednej strony to jakby już powrót do cywilizacji. Z drugiej jednak
strony, stare miasto w Splicie jest tak niezwykłe, że ten powrót jest bardzo
łagodny. Tym bardziej, że po drodze rzucamy jeszcze kotwicę w Zatoce Nečujam.
Piękne miejsce, zatoka dosyć daleko wcina się w głąb wyspy Šolta. Czysta,
turkusowa woda zapewnia doskonałą widoczność na głębokość kilku metrów.
Wpływamy niemal do końca. Jak tylko upewniliśmy się, że kotwica trzyma rozpoczęły
się kąpiele i biesiadowanie. Marek wyławiał z dna różne skarby, m.in. moją
kamerkę GoPro, która bez mojej zgody raczyła mnie opuścić. Absolutnie pełny
relaks.
W końcu pada
komenda „kotwica w górę!” i ruszamy w kierunku Splitu. Na Splitskim Kanale
delfiny postanowiły urozmaicić nam przedostatni dzień na Adriatyku i pojawiły
się gromadnie, przez kilka minut
pozwalając nam łaskawie podziwiać swoje piękno. To bliżej, to dalej,
pojawiały się na chwilę wywołując ogólną radość na pokładzie. A tu już przed
nami Split. Z daleka widać wieżę katedry Sv. Duje i ogromne wycieczkowce
stojące w porcie. Po prawej nowoczesne osiedla z ciężkimi bryłami betowych
wieżowców. I wszystko piękne obramowane majestatycznymi górami otaczającymi
miasto.
Zaraz po
zacumowaniu próbujemy szukać pomocy w sprawie nieszczęsnego autopilota. Od
sympatycznych ludzi z mariny dostaliśmy numer telefonu do fachowca. Gdy ten
przyjechał, tylko pokręcił głową, tego typu urządzenia nie naprawiał już od lat
i raczej nie ma szans na załatwienie czegoś tak na poczekaniu, choćby ze
względu na brak części. Trudno. Marina w Splicie to najdroższa miejscówka w
czasie tego rejsu, 650 Kun. No cóż, płacimy za wielkomiejski szyk. Ale to też
jest jedno z tych miejsc, które koniecznie trzeba odwiedzić.
Pakujemy się
do wodnej taksówki i ruszmy w miasto. „Pałac Dioklecjana”, a właściwie to co z
niego zostało i co na jego miejscu powstało, to jest coś magicznego. Niestety
nie tylko ja jestem tego zdania. Każdego dnia, różnymi możliwymi sposobami,
przybywają tu tysiące turystów. Same te mastodonty stojące w porcie, które
widać już z daleka płynąc do Splitu, to małe pływające miasteczka. Mimo to
czuję się tu doskonale. Wkraczamy w ten malowniczy świat, tworzony przez wieki przez miejscowych i
przez przybyszów z różnych stron, Bramą Brązową. Ta bowiem jest najbliżej postoju
naszej taksówki. Najpierw placyk z restauracjami, jedno z ulubionych miejsc
kontaktowych, zawsze gwarny, zawsze pełen roześmianych ludzi. Później okrążamy
kościół Sv Rocha, przez moment
zagłębiamy się w strefę cienia w ciasnej uliczce. Po chwili znowu wpadamy w
objęcia popołudniowych promieni słonecznych. Dochodzimy do perystylu, czyli miejsca, które
kiedyś nim było. Tu obowiązkowo trzeba sobie usiąść na schodach i podelektować
się otoczeniem. Można też zamówić sobie małe conieco ze znajdującej się tu
restauracji. W tym celu zostały nawet specjalnie poukładane na schodach
siedziska, żeby strudzonym turystom nie było za twardo w siedzenie. Korynckie
kolumny otaczające perystyl są imponujące. Do tego po prawej mamy Katedrę Sv.
Duje (Św. Dujama), która sama w sobie jest dużą atrakcją. Później przechodzimy
przez perystyl, mijając egipskiego sfinksa, niegdyś jednego ze strażników grobu
cesarza Dioklecjana i wchodzimy w przejście prowadzące do muzeum znajdującego
się w podziemiu. Tu trafiamy na siedmiu eleganckich dżentelmenów śpiewających
tradycyjne pieśni dalmatyńskie. Oczywiście zatrzymujemy się by tego posłuchać.
Dźwięczne, mocne męskie głosy w antycznej oprawie robią niesamowite wrażenie.
Nie mogłem się powstrzymać by nie kupić ich
płyty.
Naładowani
duchowymi wrażeniami kierujemy się do Bramy Srebrnej, za którą jest wielki
jarmark z wszelaką tandetą. Tutaj turyści wpadają w szał zakupów. Oprócz
bezliku plastikowych śmieci prosto z Chin można tu znaleźć m.in. kilka budek z
wyrobami z lawendy, z których słynie Dalmacja. Bardzo to sympatyczne i trzeba
przyznać, że Chorwaci wykazują sporą inwencję w wykorzystaniu lawendy przy
tworzeniu różnych upominków mogących zainteresować przybyszów z różnych stron
świata.
Kawałek
idziemy wzdłuż muru po jego zewnętrznej stronie. Tu nie jest tak przyjemnie.
Dochodzimy do Złotej Bramy, przy której stoi wielki pomnik Grzegorza z Ninu
autorstwa Ivana Meštrovica. Co prawda nie jest to dzieło starożytne, ale
przedstawia postać z IX wieku i jakoś nienajgorzej pasuje do otoczenia. A
turyści traktują jako swego rodzaju talizman i szlifują nieustannie jeden z
paluchów u nogi świętego. Znowu zagłębiam się w plątaninę wąziutkich uliczek,
które zmieniły swoje oblicze gdy Słońce schowało się za horyzontem. Zrobiło się
bardziej tajemniczo. Przysiadłem sobie w jednej z knajpek by chwilę odetchnąć.
Gdy coś tam sączyłem dobiegł mnie, gdzieś z niewielkiej odległości śpiew chóru.
Byli na tym samym skwerze co ja, tyle, że za rogiem budynku. Ośmioro młodych
ludzi z wielkim zaangażowaniem, ale i młodzieńczą radością, wyśpiewujących różne
utwory. Ania zrobiła wywiad i okazało się, że to tegoroczni maturzyści z Krakowa,
członkowie jednego z tamtejszych chórów. Brawo i powodzenia.
Jeszcze
kilka tajemniczych zaułków, jeszcze okazały Pałac Milesi, jeszcze przepyszny
sok ze świeżych owoców na promenadzie i zrobiło się ciemno. Na promenadzie,
czyli jak mawiają miejscowi, na Rivie, tłum ludzie snujących się tam i z
powrotem. Gdy ustawiłem statyw aby sfotografować ten tłum w totalnym rozmyciu
zagadnął mnie jakiś dżentelmen o to co robię. Już nie pamiętam skąd on
przyjechał do Chorwacji, gdzieś z bardzo daleka, i już od kilku miesięcy tu przebywa
i oczywiście robi mnóstwo zdjęć, bo i jego urzekło piękno tego kraju. Kawałek
dalej scena, na której występowały zespoły ludowe. Ileż w tej ich muzyce
energii. A w ogóle jeszcze nigdy, będąc w Splicie nie trafiłem na taką dużą
dawkę muzyki, za każdym rogiem ktoś śpiewał lub grał, lub jedno i drugie, a do
tego jeszcze i taniec. Można powiedzieć: rozśpiewany Split. Jeszcze na chwilę
zapuściłem się w labirynt uliczek Pałacu Dioklecjana, absolutnie niezwykłych po
zapadnięciu zmroku. Na dłuższą chwilę przysiadłem na chodniku vis a vis wieży
Katedry św. Dujama. Założyłem najkrótszy obiektyw jaki posiadam i zacząłem przymierzać
się na różne sposoby do uwiecznienia jej w tych niezwykłych okolicznościach.
Uwiecznienia? Przecież ona stoi tu od wieków i pewnie jeszcze kilka kolejnych stuleci
dalej będzie trwała. A moje zdjęcia? Jak długo będą żyły? Kilka, kilkanaście,
kilkadziesiąt (optymista) lat? Wszelki ślad po mnie zaginie, a ta budowla
będzie stać.
Ostatni
odcinek naszego żeglowania, Split – Trogir, to króciutki przeskok. Jeszcze
ostatnie kotwicowisko, Krknjaš, między wyspami Veli Drvenik, Veli Krknjaš i
Mali Krknjaš. Ostatnia kąpiel w bardzo ciepłym Adriatyku. Tankowanie w nowej
stacji paliwowej. Super, w porównaniu do tego co działo się w starej, po
drugiej stronie kanału. Jednocześnie obsługiwanych jest kilka jachtów, szybko i
sprawnie. Jeszcze kontrola stanu jachtu przez nurka i człowieka z Yacht Centar
Baotic i w zasadzie to już koniec kolejnego rejsu po Adriatyku. Jeszcze
próbowaliśmy coś negocjować w sprawie autopilota. Niestety nic z tego nie
wyszło i musieliśmy zapłacić za starego rzęcha 900 Euro. Inaczej mówiąc
sfinansowaliśmy zakup zupełnie nowego. Trochę to nie fair, ale w takiej
sytuacji czarterobiorca jest pod ścianą. I nawet nie można było tej kaucji
ubezpieczyć, mimo, że chcieliśmy to zrobić.
Tak, czy
owak robimy klar na jachcie i przygotowujemy się do porannego wyjazdu. Wskakujemy
w okolicznościowe T-shirt-y do pożegnalnej rodzinnej fotografii. A później do
taksówki wodnej i do Trogiru. Gdy wysiedliśmy na brzeg już zaczynało popadywać.
Mimo wszystko ruszmy w „miasto”. Odwiedzamy targowisko. Trogir to też prawdziwa
perełka. Z wolna zmoczone kamienne chodniki zaczęły mrugać wielobarwnymi
światełkami. Proponuję udać się na pożegnalną kolację do mojej ulubionej
knajpki Top Balloon. Gdy doszliśmy na placyk przy, którym mieści się ta knajpka
okazało się, że w ogródku nie ma miejsc, ani w naszej ulubionej knajpce, ani w
żadnej innej. Prze chwilę się wahaliśmy. Fajnie jest siedzieć w ogródku na
placyku. Tuż obok jest Konoba Best. Nazwa trochę pretensjonalna Wejść tam czy
nie wejść? W końcu weszliśmy, już nieco zmoczeni. Gdy się usadowiliśmy przy
ostatnim wolnym stole i zaczęliśmy studiować kartę, na zewnątrz nastąpiło
prawdziwe oberwanie chmury okraszone bardzo silnym wiatrem. W jednej chwili
wszystkie ogródki opustoszały. Pracownicy okolicznych lokali ratowali co się
da. Prawdziwa apokalips. A my? Mamy
sucho, mamy przytulnie, mamy wesoło a przede wszystkim mamy bardzo pysznie!!!
Konoba Best zasługuje na swoją nazwę. No i co? Ano, do następnego!