Po dniu leniuchowania w Palmižanie, z
wielką radością ruszam w dalszą drogę. Palmižana jest cudowna, ale i inne
miejsca mają też wiele uroku. No i to, co chyba najważniejsze: żeglowanie.
Przyjechaliśmy do Chorwacji aby trochę pożeglować. Nieśpiesznie więc, oj bardzo
nieśpiesznie, wszak jesteśmy na wakacjach, ok godziny 09 30 zrzucamy do wody
muring i oddajemy cumy.
Wiaterek jest słabiutki, do tego z
niezbyt korzystnego kierunku. Roler zdecydowanie odmawia współpracy. Mimo
wszystko udaje nam się rozwinąć genuę i powolutku wspinamy się pod wiatr. Co
jak co, ale Bavaria 36 ostro do wiatru, to raczej nie chodzi. Przez dłuższy
czas możemy oglądać po prawej burcie wyspę Hvar, a po lewej wyspę Św
Klementa. Na szczęcie załoga już
całkowicie przyzwyczaiła się do życia w kołysce, więc każdy szybciutko zajmuje
się swoimi sprawami. Dokładniej, oznacza to, że większość załogi szuka
wygodnego miejsca do ułożenia się. A wiatr słabnie i słabnie. Wszystkie znaki,
na niebie i ziemi, a właściwie na wodzie, wskazują, że do słynnego Dugi Rat
(znany pod nazwą Złoty Róg) nie dotrzemy o przyzwoitej porze, tzn dającej
szansę na dobre miejsce w Milnie.
Załoga miała obiecaną kąpiel, a skoro
tak, to trzeba obietnicy dotrzymać. Wszak należy im się to jak 2kc zmęczonemu
życiem. Północno-zachodni kraniec Hvaru
obfituje w mnóstwo urokliwych zatoczek. Co jedna to bardziej kusi, puszcza
oczko, zachęcając do rzucenia kotwicy. Wiatr poszedł sobie gdzieś daleko i w
najbliższym czasie nie zamierzał się z nami spotkać. Początkowo jeszcze
posuwaliśmy się na dieselgrocie, naiwnie licząc, że może jednak wróci. Nic z
tego. Wypatrywaliśmy więc czegoś fajnego, obserwując kątem oka wskazania sondy.
W końcu zapada decyzja, tu stajemy. Michał już w pogotowiu przy kotwicy. Stajemy. Sonda pokazuje 8 metrów, a wokół nas
turkusik jak z folderów reklamowych. Moje morsy natychmiast gotowe do wejścia do wody. Radości co
niemiara. Skoki do wody, zdjęcia podwodne, nurkowanie z fajką, wyciągnięcie
jeżowca. Patrząc na dokazującą załogę na moment się zawahałem, ale myśl o
zderzeniu z górą lodową skutecznie mnie powstrzymała od zanurzenia choćby
stopy. Za to z dużą przyjemnością przysłuchuję się wymianie zdań między
członkami załogi. Młodzi, błyskotliwi ludzie, więc nic dziwnego, że co chwilę
pada jakieś ciekawe powiedzenie. Czyż nie jest smakowitym kąskiem konstatacja,
że „tam gdzie kończy się litość i współczucie, zaczyna się moja siostra (Michał
o siedzącej obok Uli).
W powietrzu już wyczuwało się
nadciągający koniec dnia gdy opuszczaliśmy kąpielisko. Do miejscowości Milna nie mieliśmy daleko.
Wkrótce znaleźliśmy się w cieśninie oddzielającej wyspę Šolta i wyspę Brač, na
której znajduje się Milna. Zaraz za nią skręcamy w prawo i jesteśmy niebawem w
dosyć długiej zatoce o tej samej nazwie co miasto. Po lewej mijamy plażę
miejską, za nią Marinę Vlaska. Już mamy przed sobą ujmującą panoramę miasta. A
po prawej coś nowego, gdy byłem tu dwa lata temu, tego nie było. Na budynku
przetwórni widnieje wielki napis” LOW PRICE BERTH”, a przy kei 4 jachty. Nie
wiem czy przetwórnia jeszcze funkcjonuje, ale najwyraźniej włodarze tego obiektu
postanowili uszczknąć coś z tego smakowitego tortu jakim jest biznes żeglarski.
Na razie ta przystań nie wygląda najciekawiej, a i dojście do miasta też
niespecjalne. Ale coś się dzieje, bardzo dobrze.
Dopływamy do końca zatoki, gdzie mieści
się marina ACI. Cóż za miła niespodzianka, dostajemy jedną z dwóch ostatnich
miejscówek naprzeciw recepcji mariny i
wejścia do knajpy NAUTICA MILNA. O jak pięknie!
Kończymy manewr cumowania: tak stoimy! Teraz załoga rozgląda się dookoła
i woła: jak tu pięknie! Wiem o tym, nie przypadkowo tu przypłynęliśmy. Tyle, że
oni nie wiedzieli, po Palmižanie myśleli, że już nic ciekawszego ich nie
spotka. Teraz śmieją się sami z siebie i swoich zachwytów. A ja się cieszę.
Jeszcze dobrze się nie sklarowaliśmy, a tu podchodzi pani z konoby naprzeciwko
i zaprasza nas na kolację, wręczając talerz z przekąską. Wow!, do tej pory
znałem to tylko z greckiego Poros. Fajnie. Dalszy ciąg zachwytów nad mariną
Milna miał miejsce gdy załoga udała się do sanitariatów. W zgodnej opinii doskonałe.
No i pomiędzy nami a recepcją automat do lodu. A wszystko to za jedyne 480 kun.
Próbujemy nawiązać kontakt z Adriatic
Charter w sprawie tego nieszczęsnego rolera. Dalej nic. Prosimy o pomoc ludzi z
recepcji mariny, bo zwątpiliśmy w nasze umiejętności telefonowania. A tu, dalej
nic. Zjawił się nawet serwiceman, który obejrzał uszkodzenie i zawyrokował, że
awaria jest poważna, ale bez decyzji AC lepiej nic nie robić, z resztą, nawet
gdybyśmy zdecydowali się robić to na własny koszt, to i tak nic z tego, bo
takiej części na miejscu nie ma. Zaoferował się natomiast, że on spróbuje
skontaktować się z AC. E, nic z tego. Ktoś nawet zażartował, że może właśnie
postawiono AC w stan upadłości za długi, a operator telefoniczny wyłączył ich
telefony za niepłacenie rachunków. Padło nawet pytanie, czy nie podjąłbym się
przeprowadzenia porzuconej przez właścicieli Bavarii do Polski. No tak, ale w
niczym to nie zmieniało naszego położenia w kwestii rolera.
Załoga jest zdecydowana udać się na
kolację do Nautica Milna, ale najpierw idziemy na krótki spacer po mieście. W
zasadzie niewiele jest tutaj do zwiedzania. Ale sam klimat tego miasteczka jest
tak magiczny, że w zasadzie wystarczyłby sam spacer wzdłuż brzegu zatoki. Tym
bardziej, że Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, malując wszystko coraz
piękniejszymi, ciepłymi, barwami. Jest w Milnie kościół Gospa od Blagovijesti
(Zwiastowania), pochodzący z 1783 roku. Ma niesamowite barokowe wnętrze. Pełno
w nim wszystkiego. Moją uwagę zwraca zwieńczenie absydy, gdyż nieodparcie
kojarzy mi się z muszlą. Nie wiem czy taki był zamysł budowniczego, ale takie
było moje pierwsze wrażenie. Po wyjściu z kościoła idziemy wymienić pieniądz do
„banku”. Chociaż nad wejściem faktycznie wisiał szyld informujący, że jest to
oddział jakiegoś banku, to jakoś każdy z nas wchodząc do środka, miał mocno
zdziwioną minę. To coś przypominało raczej tandetną ciuchbudę, lub lewe biuro
bukmacherskie. Ale to co chcieliśmy, to załatwiliśmy, i o to chodzi. W trakcie
dalszego spaceru trafiamy na niezwykłego lodziarza, mającego swoją budkę przy
głównym bulwarze miasta. Gość po prostu kipiał energią. W sposób bardzo
przyjazny, wręcz radosny zaczepiał przechodniów. Bezbłędnie rozróżniał
miejscowych od turystów. Tych ostatnich pytał skąd są i po uzyskaniu odpowiedzi
natychmiast zagadywał w języku przybysza. I jak tu nie kupić od niego lodów? Po
drodze damska część załogi zakupuje kilka butelek słodkiego wina o nazwie
Prošek, rzekomo aby zabrać je do domu.
Zachęceni podarowaną przekąską,
bliskością oraz czarującym klimatem, wyruszamy, całe 8 metrów, na kolację do
Nautica Milna. Jedliśmy tam najróżniejsze rzeczy, z mięsa tego co pływa pod
wodą i z mięsa tego co biega po ziemi, i … co byśmy nie spróbowali, było
wyśmienite! Było więc morskie carpaccio, był też doskonały filet mignon sa
pancetom, i kilka innych przysmaków, a wszystko to z odrobiną białego wina.
Jedyną niespodzianką in minus był rachunek. Okazało się, że był to najdroższy
lokal na naszej trasie, za wszystko zapłaciliśmy ponad 1500 kun. Może jednak
następnym razem przejdziemy się kawałek dalej.
Mimo nieco zawyżonego rachunku za
kolację dobry humor załogi nie opuszczał. Po krótkiej przerwie na lekkie
przetrawienie kolacji, kontynuowaliśmy biesiadę w kokpicie naszego jachtu. Też
było smacznie, wybór trunków odpowiedni i jeszcze bardziej wesoło. Ponieważ
dzień był dosyć ciepły, a nie mieliśmy w lodówce zapasu lodu, Michał postanowił
skorzystać z lodziarki stojącej na kei. Wziął największe naczynie jakie miał
pod ręką, wrzucił 15 kun i uruchomił piekielną machinę. Naczynie napełniło się
w mgnieniu oka, a lód się sypał i sypał. Napełniło się całe korytko w
lodziarce, a lód dalej się sypał. Takiej eksplozji śmiechu w Milnie nigdy
jeszcze nie słyszano. Kiedy załogi z innych jachtów zorientowały się w
sytuacji, też miały niezły ubaw. Zaczęliśmy zapraszać kolegów żeglarzy do
częstowania się lodem. Jak się jednak okazało rano, w korytku jeszcze leżały
resztki lodu. A w tak zwanym międzyczasie na stoliku pojawiła się pierwsza
butelka Prošku. Po jakimś czasie kolejna. Koło pierwszej odpadam, ale moja
dzielna załoga walczy dalej, prawie do białego rana. A Prošek? No cóż, jeśli
chcemy zawieść coś do domu, to trzeba będzie zrobić zakupy.
Milna to przemiłe i bardzo przyjazne
miejsce, tym niemniej, trzeba płynąć dalej. Mimo ciężkich nocnych bojów, udaje
nam się całkiem sprawnie sklarować. Z samego rana, nawet ktoś pofatygował się
po świeże pieczywo. Gdy odbijaliśmy od kei ok 09 30 byłem pod wrażeniem
sprawności naszej załogi. Szybko wypływamy z zatoki Milna i obieramy kurs na
niezbyt oddaloną zatokę Nečujam na wyspie Šolta. Pogoda jest raczej plażowa,
nic się nie dzieje. Emocje opadają, wypełza na pokład zmęczenie nocną kampanią.
Każdy zajmuje na pokładzie najwygodniejszą pozycję i wpada w błogostan. Kiedy
jednak mówię, że na kursie mamy delfiny, wszyscy się zrywają, jakby łyknęli po
wiadrze red bulla. A dwa delfiny suną prosto na nas. Przez krótką chwilę płyną
przy obu burtach jachtu. Niestety oddalają się błyskawicznie. Nie chcą nam dłużej
towarzyszyć.
Zatoka Nečujam, jest stosunkowo duża,
znajduje się niemal na środku północnego brzegu Šolty. Dopływamy tam szybko i
bez problemu. Wpływamy w głąb zatoki. Jest niemal pusto, w całej zatoce
jesteśmy raptem piątym jachtem. Cumujemy na pięknej turkusowej wodzie. Wyspa od
strony wody prezentuje się bardzo ładnie.
Na pokładzie znowu ożywienie. Perspektywa kąpieli wlewa w ludzi nowe
moce. Ponton ląduje na wodzie. Załoga chce pływać wpław, i na pontonie, i …
jeszcze nie wiadomo co. Ale, ale, okazuje się, że niektórzy mają problem z
wejściem do wody. Mimo, że jest bardzo ciepło, woda w morzu, w ciągu jednego
dnia, nie nagrzeje się nadmiernie. Kiedy jedna z dam zbyt długo się waha,
tłumacząc się przy tym lekkim zmęczeniem, Michał woła: „Wskocz se do wody i kac
ci sam odpłynie.” A po chwili, gdy owa dama już weszła do wody, dodał: „Zobacz
jak odpływa.” Pobyt w zatoce Nečujam Michał kończy dżentelmeńskim gestem. Zrywa
na brzegu bukiet kwiatów, i trzymając go dzielnie w górze niczym pochodnię ciemną
nocą, dopływa do jachtu i obdarowuje nimi swoją żonkę.
Podnosimy kotwicę i obieramy kurs na
Split. Przysłowiowy żabi skok, z Milny przez Nečujam do Splitu robimy raptem 14
Mm. Przy wejściu do portu w Splicie mały kocioł. Dwa promy mijają się tuż przy
wejściu, do tego jednostka marynarki wojennej. Mi się nie śpieszy, ja poczekam,
proszę bardzo, panowie przodem. W marinie też znacznie mniej miejsca niż
poprzednim razem, ale coś tam dla nas się znajduje.
Marina ACI w Splicie, podobnie jak te
poprzednio odwiedzane robi bardzo dobre wrażenie. Oczywiście ocenę rozpoczynamy
tradycyjnie od sanitariatów. Bardzo przyzwoite. Recepcja mariny, co najmniej
jak w jakimś Hiltonie. Na miejscu sklep spożywczy i restauracja. Niestety cena,
nieco wyższa niż w Milnie, wynosi 594 kuny za dobę. No cóż, tak jest i koniec.
Jedną z cech charakterystycznych
chorwackiego wybrzeża jest niezliczona ilość taksówek wodnych. Również w
Splicie można z nich skorzystać aby dostać się z mariny ACI do centrum miasta.
Tak też robimy. W końcu, po całym dniu „ciężkiego” żeglowania nie mamy siły aby
iść na piechotę, a przecież pałacu Dioklecjana nie możemy sobie darować. W
zabytkowym centrum miasta, które powstało na bazie siedziby cesarza
Dioklecjana, można krążyć wąskimi uliczkami całymi godzinami, można też usiąść
na jednym z placów i wdychać tę niezwykłą atmosferę obserwując barwny i
wielojęzyczny tłum turystów przemieszczających się we wszystkich kierunkach. My
też trochę siedzimy sącząc jakieś drinki. W końcu ruszamy, dochodzimy do bramy
północnej, Porta Aurea, za którą jest wielki pomnik biskupa Grzegorza z Ninu.
Rzeźba wykonana przez Ivana Meštrovicia w 1929, jest stosunkowo młoda, biorąc
pod uwagę otoczenie, to wręcz jest zupełnie nowa, ale jest celem pielgrzymek turystów.
Każdy uważa za swój obowiązek pogładzenie wielkiego palca u nogi biskupa,
dzięki czemu jest on wypolerowany jak srebra rodowe. Właściwie nie wiadomo w
jakim celu odbywa się to głaskani, ale przecież nikomu się w ten sposób krzywdy
nie czyni. A może święty biskup w dzieciach wynagradza? Z naszej ekipy,
najbardziej biskupiego palucha dopieszczali Ula i Andrzej, może coś z tego
będzie? . Jeszcze kawa w jednej z wielu restauracji na Rivie i wracamy,
oczywiście wodną taksówką do mariny.
Mimo późnej pory, życie w marinie tętni
w najlepsze. Spotykamy wielu Polaków. Mam wrażenie, że pod względem ilości,
jesteśmy tutaj drugą nacją po Niemcach. Toczą się więc żeglarskie opowieści.
Niektórzy już jutro zdają jachty, my mamy jeszcze jeden dzień. Split to duże
miasto, jednak zarówno w marinie jak i w zabytkowym centrum, jest tak przyjemna
atmosfera, że wielką ochotą wrócę tam jeszcze raz, a może nie tylko raz. Nawet
tłum turystów, jakoś mi nie przeszkadza.
Piątkowy poranek wita nas „niewyraźną”
pogodą. Ani słońca, ani wiatru. Gdzieś zniknęła piękna Chorwacja. A ja
zaplanowałem, na ostatni dzień, przed powrotem do Trogiru, odwiedziny na
kotwicowisku Krknjaš przy wyspie Veli Drvenik. Może jednak trochę się przetrze?
Bez słońca to kotwicowisko traci połowę uroku. Docieramy na miejsce, rzucamy
kotwicę. Nie ma specjalnego tłoku. Niestety nie rozpogodziło się. Jednak
twardzielki i twardziele z Electry nic sobie z tego nie robią i korzystają z
ostatniej, w czasie tego rejsu, okazji do kąpieli.
Przed powrotem do mariny Seget
podpływamy jeszcze do samego Trogiru aby zatankować paliwo. A tu proszę bardzo,
również zmiany. Rozbudowuje się marina w Trogirze. Pływające keje już gotowe,
trwają prace wykończeniowe. Będzie miejsce dla co najmniej kilkudziesięciu
kolejnych jachtów. Chorwaci wiedzą co im przynosi dochody i inwestują.
A w Seget już się krzątają przy
odbiorach jachtów. Już nurek spaceruje sobie pod jachtami. Zamieszanie jak
zwykle. My też robimy klar na pokładzie, pakujemy większość bagaży aby jak
najmniej zostawić do zrobienia na rano. Kiedy jako tako jesteśmy ogarnięci
możemy wybrać się do Trogiru na pożegnalną kolację. Oczywiście płyniemy
taksówką wodną. Zanim jednak zasiądziemy do stołu, kręcimy się po labiryncie
uliczek starówki i penetrujemy sklepiki, w których można coś kupić nadającego
się na prezent. Prezenty! To dopiero jest wyzwanie. Kończę zakupy bliski
kompletnego wyczerpania. Prawdopodobnie nie przeżyłbym tego gdyby nie pomoc
Uli, która doradzała mi przy wyborze drobiazgów dla moich dziewczyn. Skrajnie
wyczerpany, słaniając się na nogach, docieram jednak do dobrze nam już znanej
pizzerii Top Balloon gdzie umówiliśmy się na kolację. Już pierwszy kieliszek
białego, schłodzonego wina, przywraca mnie do życia. Tym razem testuję doradę.
Bez zarzutu. W czasie obu kolacji, które tutaj jedliśmy nie było ani jednej
osoby narzekającej na serwowane dania, a obsługujący pan bardzo sympatyczny.
Jeżeli więc ktoś zabłądziłby na uliczkę Obrov 7, to bez większego ryzyka, może
tam zakotwiczyć by oddać się jednej z najpiękniejszych ludzkich słabości,
obżarstwu. Jak to w czasie pożegnalnych kolacji bywa, nie obyło się bez
podsumowań i podziękowań. No i do tego przemiła niespodzianka, dla mnie
niespodzianka. Moje dzielniaki obdarowały mnie kapitalnym, przesympatycznym
upominkiem. Otrzymałem mianowicie ślicznego T-shirta z rysunkiem pewnego, bardzo
znanego na całym świecie, niebieskiego dżentelmena w charakterystycznym
czerwonym nakryciu głowy, z napisem: „I’m the boos – papa Smurf”.