piątek, 13 czerwca 2014

Penetrujemy Dalmację - cz. 2 - Milna - Necujan - Split - Seget

       


       Po dniu leniuchowania w Palmižanie, z wielką radością ruszam w dalszą drogę. Palmižana jest cudowna, ale i inne miejsca mają też wiele uroku. No i to, co chyba najważniejsze: żeglowanie. Przyjechaliśmy do Chorwacji aby trochę pożeglować. Nieśpiesznie więc, oj bardzo nieśpiesznie, wszak jesteśmy na wakacjach, ok godziny 09 30 zrzucamy do wody muring i oddajemy cumy.

  
       Wiaterek jest słabiutki, do tego z niezbyt korzystnego kierunku. Roler zdecydowanie odmawia współpracy. Mimo wszystko udaje nam się rozwinąć genuę i powolutku wspinamy się pod wiatr. Co jak co, ale Bavaria 36 ostro do wiatru, to raczej nie chodzi. Przez dłuższy czas możemy oglądać po prawej burcie wyspę Hvar, a po lewej wyspę Św Klementa.   Na szczęcie załoga już całkowicie przyzwyczaiła się do życia w kołysce, więc każdy szybciutko zajmuje się swoimi sprawami. Dokładniej, oznacza to, że większość załogi szuka wygodnego miejsca do ułożenia się. A wiatr słabnie i słabnie. Wszystkie znaki, na niebie i ziemi, a właściwie na wodzie, wskazują, że do słynnego Dugi Rat (znany pod nazwą Złoty Róg) nie dotrzemy o przyzwoitej porze, tzn dającej szansę na dobre miejsce w Milnie.


       Załoga miała obiecaną kąpiel, a skoro tak, to trzeba obietnicy dotrzymać. Wszak należy im się to jak 2kc zmęczonemu życiem.  Północno-zachodni kraniec Hvaru obfituje w mnóstwo urokliwych zatoczek. Co jedna to bardziej kusi, puszcza oczko, zachęcając do rzucenia kotwicy. Wiatr poszedł sobie gdzieś daleko i w najbliższym czasie nie zamierzał się z nami spotkać. Początkowo jeszcze posuwaliśmy się na dieselgrocie, naiwnie licząc, że może jednak wróci. Nic z tego. Wypatrywaliśmy więc czegoś fajnego, obserwując kątem oka wskazania sondy. W końcu zapada decyzja, tu stajemy. Michał już w pogotowiu przy kotwicy.  Stajemy. Sonda pokazuje 8 metrów, a wokół nas turkusik jak z folderów reklamowych. Moje morsy natychmiast  gotowe do wejścia do wody. Radości co niemiara. Skoki do wody, zdjęcia podwodne, nurkowanie z fajką, wyciągnięcie jeżowca. Patrząc na dokazującą załogę na moment się zawahałem, ale myśl o zderzeniu z górą lodową skutecznie mnie powstrzymała od zanurzenia choćby stopy. Za to z dużą przyjemnością przysłuchuję się wymianie zdań między członkami załogi. Młodzi, błyskotliwi ludzie, więc nic dziwnego, że co chwilę pada jakieś ciekawe powiedzenie. Czyż nie jest smakowitym kąskiem konstatacja, że „tam gdzie kończy się litość i współczucie, zaczyna się moja siostra (Michał o siedzącej obok Uli).


       W powietrzu już wyczuwało się nadciągający koniec dnia gdy opuszczaliśmy kąpielisko.  Do miejscowości Milna nie mieliśmy daleko. Wkrótce znaleźliśmy się w cieśninie oddzielającej wyspę Šolta i wyspę Brač, na której znajduje się Milna. Zaraz za nią skręcamy w prawo i jesteśmy niebawem w dosyć długiej zatoce o tej samej nazwie co miasto. Po lewej mijamy plażę miejską, za nią Marinę Vlaska. Już mamy przed sobą ujmującą panoramę miasta. A po prawej coś nowego, gdy byłem tu dwa lata temu, tego nie było. Na budynku przetwórni widnieje wielki napis” LOW PRICE BERTH”, a przy kei 4 jachty. Nie wiem czy przetwórnia jeszcze funkcjonuje, ale najwyraźniej włodarze tego obiektu postanowili uszczknąć coś z tego smakowitego tortu jakim jest biznes żeglarski. Na razie ta przystań nie wygląda najciekawiej, a i dojście do miasta też niespecjalne. Ale coś się dzieje, bardzo dobrze.


       Dopływamy do końca zatoki, gdzie mieści się marina ACI. Cóż za miła niespodzianka, dostajemy jedną z dwóch ostatnich miejscówek naprzeciw  recepcji mariny i wejścia do knajpy NAUTICA MILNA. O jak pięknie!  Kończymy manewr cumowania: tak stoimy! Teraz załoga rozgląda się dookoła i woła: jak tu pięknie! Wiem o tym, nie przypadkowo tu przypłynęliśmy. Tyle, że oni nie wiedzieli, po Palmižanie myśleli, że już nic ciekawszego ich nie spotka. Teraz śmieją się sami z siebie i swoich zachwytów. A ja się cieszę. Jeszcze dobrze się nie sklarowaliśmy, a tu podchodzi pani z konoby naprzeciwko i zaprasza nas na kolację, wręczając talerz z przekąską. Wow!, do tej pory znałem to tylko z greckiego Poros. Fajnie. Dalszy ciąg zachwytów nad mariną Milna miał miejsce gdy załoga udała się do sanitariatów. W zgodnej opinii doskonałe. No i pomiędzy nami a recepcją automat do lodu. A wszystko to za jedyne 480 kun.


       Próbujemy nawiązać kontakt z Adriatic Charter w sprawie tego nieszczęsnego rolera. Dalej nic. Prosimy o pomoc ludzi z recepcji mariny, bo zwątpiliśmy w nasze umiejętności telefonowania. A tu, dalej nic. Zjawił się nawet serwiceman, który obejrzał uszkodzenie i zawyrokował, że awaria jest poważna, ale bez decyzji AC lepiej nic nie robić, z resztą, nawet gdybyśmy zdecydowali się robić to na własny koszt, to i tak nic z tego, bo takiej części na miejscu nie ma. Zaoferował się natomiast, że on spróbuje skontaktować się z AC. E, nic z tego. Ktoś nawet zażartował, że może właśnie postawiono AC w stan upadłości za długi, a operator telefoniczny wyłączył ich telefony za niepłacenie rachunków. Padło nawet pytanie, czy nie podjąłbym się przeprowadzenia porzuconej przez właścicieli Bavarii do Polski. No tak, ale w niczym to nie zmieniało naszego położenia w kwestii rolera.

  
       Załoga jest zdecydowana udać się na kolację do Nautica Milna, ale najpierw idziemy na krótki spacer po mieście. W zasadzie niewiele jest tutaj do zwiedzania. Ale sam klimat tego miasteczka jest tak magiczny, że w zasadzie wystarczyłby sam spacer wzdłuż brzegu zatoki. Tym bardziej, że Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, malując wszystko coraz piękniejszymi, ciepłymi, barwami. Jest w Milnie kościół Gospa od Blagovijesti (Zwiastowania), pochodzący z 1783 roku. Ma niesamowite barokowe wnętrze. Pełno w nim wszystkiego. Moją uwagę zwraca zwieńczenie absydy, gdyż nieodparcie kojarzy mi się z muszlą. Nie wiem czy taki był zamysł budowniczego, ale takie było moje pierwsze wrażenie. Po wyjściu z kościoła idziemy wymienić pieniądz do „banku”. Chociaż nad wejściem faktycznie wisiał szyld informujący, że jest to oddział jakiegoś banku, to jakoś każdy z nas wchodząc do środka, miał mocno zdziwioną minę. To coś przypominało raczej tandetną ciuchbudę, lub lewe biuro bukmacherskie. Ale to co chcieliśmy, to załatwiliśmy, i o to chodzi. W trakcie dalszego spaceru trafiamy na niezwykłego lodziarza, mającego swoją budkę przy głównym bulwarze miasta. Gość po prostu kipiał energią. W sposób bardzo przyjazny, wręcz radosny zaczepiał przechodniów. Bezbłędnie rozróżniał miejscowych od turystów. Tych ostatnich pytał skąd są i po uzyskaniu odpowiedzi natychmiast zagadywał w języku przybysza. I jak tu nie kupić od niego lodów? Po drodze damska część załogi zakupuje kilka butelek słodkiego wina o nazwie Prošek, rzekomo aby zabrać je do domu.


       Zachęceni podarowaną przekąską, bliskością oraz czarującym klimatem, wyruszamy, całe 8 metrów, na kolację do Nautica Milna. Jedliśmy tam najróżniejsze rzeczy, z mięsa tego co pływa pod wodą i z mięsa tego co biega po ziemi, i … co byśmy nie spróbowali, było wyśmienite! Było więc morskie carpaccio, był też doskonały filet mignon sa pancetom, i kilka innych przysmaków, a wszystko to z odrobiną białego wina. Jedyną niespodzianką in minus był rachunek. Okazało się, że był to najdroższy lokal na naszej trasie, za wszystko zapłaciliśmy ponad 1500 kun. Może jednak następnym razem przejdziemy się kawałek dalej.


       Mimo nieco zawyżonego rachunku za kolację dobry humor załogi nie opuszczał. Po krótkiej przerwie na lekkie przetrawienie kolacji, kontynuowaliśmy biesiadę w kokpicie naszego jachtu. Też było smacznie, wybór trunków odpowiedni i jeszcze bardziej wesoło. Ponieważ dzień był dosyć ciepły, a nie mieliśmy w lodówce zapasu lodu, Michał postanowił skorzystać z lodziarki stojącej na kei. Wziął największe naczynie jakie miał pod ręką, wrzucił 15 kun i uruchomił piekielną machinę. Naczynie napełniło się w mgnieniu oka, a lód się sypał i sypał. Napełniło się całe korytko w lodziarce, a lód dalej się sypał. Takiej eksplozji śmiechu w Milnie nigdy jeszcze nie słyszano. Kiedy załogi z innych jachtów zorientowały się w sytuacji, też miały niezły ubaw. Zaczęliśmy zapraszać kolegów żeglarzy do częstowania się lodem. Jak się jednak okazało rano, w korytku jeszcze leżały resztki lodu. A w tak zwanym międzyczasie na stoliku pojawiła się pierwsza butelka Prošku. Po jakimś czasie kolejna. Koło pierwszej odpadam, ale moja dzielna załoga walczy dalej, prawie do białego rana. A Prošek? No cóż, jeśli chcemy zawieść coś do domu, to trzeba będzie zrobić zakupy.


       Milna to przemiłe i bardzo przyjazne miejsce, tym niemniej, trzeba płynąć dalej. Mimo ciężkich nocnych bojów, udaje nam się całkiem sprawnie sklarować. Z samego rana, nawet ktoś pofatygował się po świeże pieczywo. Gdy odbijaliśmy od kei ok 09 30 byłem pod wrażeniem sprawności naszej załogi. Szybko wypływamy z zatoki Milna i obieramy kurs na niezbyt oddaloną zatokę Nečujam na wyspie Šolta. Pogoda jest raczej plażowa, nic się nie dzieje. Emocje opadają, wypełza na pokład zmęczenie nocną kampanią. Każdy zajmuje na pokładzie najwygodniejszą pozycję i wpada w błogostan. Kiedy jednak mówię, że na kursie mamy delfiny, wszyscy się zrywają, jakby łyknęli po wiadrze red bulla. A dwa delfiny suną prosto na nas. Przez krótką chwilę płyną przy obu burtach jachtu. Niestety oddalają się błyskawicznie. Nie chcą nam dłużej towarzyszyć.


       Zatoka Nečujam, jest stosunkowo duża, znajduje się niemal na środku północnego brzegu Šolty. Dopływamy tam szybko i bez problemu. Wpływamy w głąb zatoki. Jest niemal pusto, w całej zatoce jesteśmy raptem piątym jachtem. Cumujemy na pięknej turkusowej wodzie. Wyspa od strony wody prezentuje się bardzo ładnie.  Na pokładzie znowu ożywienie. Perspektywa kąpieli wlewa w ludzi nowe moce. Ponton ląduje na wodzie. Załoga chce pływać wpław, i na pontonie, i … jeszcze nie wiadomo co. Ale, ale, okazuje się, że niektórzy mają problem z wejściem do wody. Mimo, że jest bardzo ciepło, woda w morzu, w ciągu jednego dnia, nie nagrzeje się nadmiernie. Kiedy jedna z dam zbyt długo się waha, tłumacząc się przy tym lekkim zmęczeniem, Michał woła: „Wskocz se do wody i kac ci sam odpłynie.” A po chwili, gdy owa dama już weszła do wody, dodał: „Zobacz jak odpływa.” Pobyt w zatoce Nečujam Michał kończy dżentelmeńskim gestem. Zrywa na brzegu bukiet kwiatów, i trzymając go dzielnie w górze niczym pochodnię ciemną nocą, dopływa do jachtu i obdarowuje nimi swoją żonkę.

 
       Podnosimy kotwicę i obieramy kurs na Split. Przysłowiowy żabi skok, z Milny przez Nečujam do Splitu robimy raptem 14 Mm. Przy wejściu do portu w Splicie mały kocioł. Dwa promy mijają się tuż przy wejściu, do tego jednostka marynarki wojennej. Mi się nie śpieszy, ja poczekam, proszę bardzo, panowie przodem. W marinie też znacznie mniej miejsca niż poprzednim razem, ale coś tam dla nas się znajduje.


       Marina ACI w Splicie, podobnie jak te poprzednio odwiedzane robi bardzo dobre wrażenie. Oczywiście ocenę rozpoczynamy tradycyjnie od sanitariatów. Bardzo przyzwoite. Recepcja mariny, co najmniej jak w jakimś Hiltonie. Na miejscu sklep spożywczy i restauracja. Niestety cena, nieco wyższa niż w Milnie, wynosi 594 kuny za dobę. No cóż, tak jest i koniec.


       Jedną z cech charakterystycznych chorwackiego wybrzeża jest niezliczona ilość taksówek wodnych. Również w Splicie można z nich skorzystać aby dostać się z mariny ACI do centrum miasta. Tak też robimy. W końcu, po całym dniu „ciężkiego” żeglowania nie mamy siły aby iść na piechotę, a przecież pałacu Dioklecjana nie możemy sobie darować. W zabytkowym centrum miasta, które powstało na bazie siedziby cesarza Dioklecjana, można krążyć wąskimi uliczkami całymi godzinami, można też usiąść na jednym z placów i wdychać tę niezwykłą atmosferę obserwując barwny i wielojęzyczny tłum turystów przemieszczających się we wszystkich kierunkach. My też trochę siedzimy sącząc jakieś drinki. W końcu ruszamy, dochodzimy do bramy północnej, Porta Aurea, za którą jest wielki pomnik biskupa Grzegorza z Ninu. Rzeźba wykonana przez Ivana Meštrovicia w 1929, jest stosunkowo młoda, biorąc pod uwagę otoczenie, to wręcz jest zupełnie nowa, ale jest celem pielgrzymek turystów. Każdy uważa za swój obowiązek pogładzenie wielkiego palca u nogi biskupa, dzięki czemu jest on wypolerowany jak srebra rodowe. Właściwie nie wiadomo w jakim celu odbywa się to głaskani, ale przecież nikomu się w ten sposób krzywdy nie czyni. A może święty biskup w dzieciach wynagradza? Z naszej ekipy, najbardziej biskupiego palucha dopieszczali Ula i Andrzej, może coś z tego będzie? . Jeszcze kawa w jednej z wielu restauracji na Rivie i wracamy, oczywiście wodną taksówką do mariny.


       Mimo późnej pory, życie w marinie tętni w najlepsze. Spotykamy wielu Polaków. Mam wrażenie, że pod względem ilości, jesteśmy tutaj drugą nacją po Niemcach. Toczą się więc żeglarskie opowieści. Niektórzy już jutro zdają jachty, my mamy jeszcze jeden dzień. Split to duże miasto, jednak zarówno w marinie jak i w zabytkowym centrum, jest tak przyjemna atmosfera, że wielką ochotą wrócę tam jeszcze raz, a może nie tylko raz. Nawet tłum turystów, jakoś mi nie przeszkadza.

  
        Piątkowy poranek wita nas „niewyraźną” pogodą. Ani słońca, ani wiatru. Gdzieś zniknęła piękna Chorwacja. A ja zaplanowałem, na ostatni dzień, przed powrotem do Trogiru, odwiedziny na kotwicowisku Krknjaš przy wyspie Veli Drvenik. Może jednak trochę się przetrze? Bez słońca to kotwicowisko traci połowę uroku. Docieramy na miejsce, rzucamy kotwicę. Nie ma specjalnego tłoku. Niestety nie rozpogodziło się. Jednak twardzielki i twardziele z Electry nic sobie z tego nie robią i korzystają z ostatniej, w czasie tego rejsu, okazji do kąpieli.


       Przed powrotem do mariny Seget podpływamy jeszcze do samego Trogiru aby zatankować paliwo. A tu proszę bardzo, również zmiany. Rozbudowuje się marina w Trogirze. Pływające keje już gotowe, trwają prace wykończeniowe. Będzie miejsce dla co najmniej kilkudziesięciu kolejnych jachtów. Chorwaci wiedzą co im przynosi dochody i inwestują.



       A w Seget już się krzątają przy odbiorach jachtów. Już nurek spaceruje sobie pod jachtami. Zamieszanie jak zwykle. My też robimy klar na pokładzie, pakujemy większość bagaży aby jak najmniej zostawić do zrobienia na rano. Kiedy jako tako jesteśmy ogarnięci możemy wybrać się do Trogiru na pożegnalną kolację. Oczywiście płyniemy taksówką wodną. Zanim jednak zasiądziemy do stołu, kręcimy się po labiryncie uliczek starówki i penetrujemy sklepiki, w których można coś kupić nadającego się na prezent. Prezenty! To dopiero jest wyzwanie. Kończę zakupy bliski kompletnego wyczerpania. Prawdopodobnie nie przeżyłbym tego gdyby nie pomoc Uli, która doradzała mi przy wyborze drobiazgów dla moich dziewczyn. Skrajnie wyczerpany, słaniając się na nogach, docieram jednak do dobrze nam już znanej pizzerii Top Balloon gdzie umówiliśmy się na kolację. Już pierwszy kieliszek białego, schłodzonego wina, przywraca mnie do życia. Tym razem testuję doradę. Bez zarzutu. W czasie obu kolacji, które tutaj jedliśmy nie było ani jednej osoby narzekającej na serwowane dania, a obsługujący pan bardzo sympatyczny. Jeżeli więc ktoś zabłądziłby na uliczkę Obrov 7, to bez większego ryzyka, może tam zakotwiczyć by oddać się jednej z najpiękniejszych ludzkich słabości, obżarstwu. Jak to w czasie pożegnalnych kolacji bywa, nie obyło się bez podsumowań i podziękowań. No i do tego przemiła niespodzianka, dla mnie niespodzianka. Moje dzielniaki obdarowały mnie kapitalnym, przesympatycznym upominkiem. Otrzymałem mianowicie ślicznego T-shirta z rysunkiem pewnego, bardzo znanego na całym świecie, niebieskiego dżentelmena w charakterystycznym czerwonym nakryciu głowy, z napisem: „I’m the boos – papa Smurf”.


Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...