Minęła dziewiętnasta, dookoła ciemna noc
a termometr pokazuje + 5o C. Wkrada się lekki niepokój, czy
przypadkiem Włosi nie podkolorowali warunków śniegowych na trasach narciarskich
na swojej stronie internetowej. Czegóż się nie robi aby zwabić turystów.
Przecież jak już przyjadą, to i zostaną. Będą złorzeczyć pod nosem, ale pójdą
do knajpy, pochodzą po sklepach i trochę mamony zostawią.
Kiedy
dojechaliśmy na miejsce, pani Rifesser właścicielka naszego apartamentu, jakby
wyczuwała nasze obawy. Zaraz po powitaniu mówi nam, że trasy są przygotowane
bardzo dobrze, że jej mąż codziennie jeździ. Zobaczymy jak się przejaśni, bo na
razie jest ciemna noc.
Wstaje
pierwszy dzień w Ortisei. Pogoda taka sobie. Jakoś tak szaro. Czy aby na pewno
przyjechaliśmy do słonecznej Italii. Ani śniegu, ani słońca? Może tym razem dałem się wyprowadzić w pole
nawigacji? Tyle razy próbowała wyprowadzić nas w maliny, ale ja dzielnie się
broniłem. Ileż to już razy korygowałem moją Ziutę. Może tym razem coś
przeoczyłem? No, ale przecież wczoraj wieczorem pani Rifesser to nie była fatamorgana.
A właściwie, to dla czego różne nacje nazywają ten kraj Italią, lub jakoś
podobnie, a my używamy takiego nieapetycznego określenia: Włochy, zupełnie
niepasującego do tego bardzo sympatycznego kraju. Przyjechaliśmy tu jednak na
narty, więc pakujemy sprzęt i ruszamy. Szybko wjeżdżamy na Seiser Alm.
Faktycznie, śniegu tyle co kot napłakał. Ale na trasach daje się jeździć, choć
momentami z głową w chmurach. Kawał roboty wykonali Włosi aby jakoś można było
poszusować. Co prawda, z tymi czterdziestoma centymetrami śniegu, o których
była mowa na www.valgardena.it ,
to trochę przesadzili, ale faktycznie jest całkiem przyzwoicie.
Drugi dzień
niestety nie przynosi żadnych zmian w pogodzie. Jeździmy ponownie po Seiser
Alm, ale to nie to. Przecież cały urok polega tutaj na połączeniu pięknych,
niezbyt trudnych tras z niesamowitymi pejzażami. Trzeciego dnia, nieco z
konieczności, jeżdżę po okolicy, aż do Cavalese, ale samochodem. Przyglądam się
mijanym miejscom i nie mogę wyjść z podziwu.
Jakąż gigantyczną pracę musieli wykonać Włosi aby wybudować tę sieć dróg
i tuneli. Jadąc do Cavalese przejeżdżałem przez kolejne dwa nowe tunele. Z
wielkim uznaniem patrzyłem na drogę wręcz wyrąbaną w ogromnej górze. A przecież to są tylko drogi lokalne. Jak
dalece odbiega to od naszych stereotypowych wyobrażeń o Włochach. I jeszcze
jedno. Budując ten zupełnie niesamowity labirynt lokalnych górskich dróg, nie
tylko bardzo ułatwiają sobie życie, ale przede wszystkim sprawiają, że turyści
mogą dotrzeć do każdego miejsca bardzo komfortowo. Od razu przychodzi mi na
myśl nasze piękne i nieszczęśliwe Zakopane, dojazd do którego, to prawdziwy
koszmar.
Ortisei |
Pierwszy
dzień Świąt Bożego Narodzenia, wszystko działa, nawet kanara spotkałem w skibusie,
i to w jadąc w jedną i w drugą stronę. No może wszystko, poza drzwiami w
skibusie. Nowiutki autobus, niemal prosto z fabryki a przednie drzwi nie chcą
dobrze działać. Jakąż heroiczną walkę toczył z samym sobą kierowca, który aż
się gotował, ale za wszelką cenę nie chciał aby to było widoczne. Nie było
histerycznego „Mama mia!”, ani łapania się za głowę. No, a jak drzwi nie chcą
się zamknąć to nie pojedziemy. W końcu udało się, mocno poirytowanemu kierowcy
jakoś zamknąć niedziałające drzwi i
mogliśmy ruszyć.
Pogoda jest
… w nas. Zgodnie z zapowiedziami mamy opady śniegu i silny wiatr. Skoro tak, to
ruszam na Selarondę. Przez pomyłkę nie wysiadam w St. Cristina a dojeżdżam do
Wolkenstein. Czyli dziwnych przygód tego ranka ciąg dalszy. W zasadzie nie ma
większego znaczenia, gdzie wystartuję, bo i tak mam zrobić koło. Skoro tak, to
nie ma też sensu jechać tak daleko. Tak czy owak startuję w Wolkenstein od
wjazdu na górę wagonikami kolejki linowej Campionoi. Wyglądają one trochę
staroświecko, ale działają. Przypominają te znane z różnych filmów, których
akcja dzieje się w Alpach.
U góry
niezła wichura i padający śnieg. Pierwsze ślizgi ostrożne, trzeba się
przyzwyczaić do warunków, przed wszystkim do tego, że niewiele widać. Kolejny
wyciąg wynosi nas jeszcze wyżej. Po drodze kilkakrotnie się zatrzymuje z powodu
zbyt silnego wiatru. Jesteśmy na wysokości ponad 2250 m npm. Kolejny zjazd i
trafiam na orczyk. Nie ma ich tutaj zbyt wiele, urządzenie jakby z innej bajki.
Zjeżdżam na dół i … trafiam z powrotem do dolnej stacji tego samego orczyka.
Chyba nie tak miało być. Szukam jakiejś drogi w bok i ląduję przy dolnej stacji
kanapy, którą przed chwilą już jechałem. No to do góry i do orczyka, ale tym
razem, na wszelki wypadek pytam pana z obsługi, jak mam jechać. Tak, jak
najbardziej, orczykiem do góry, potem od razu w prawo i trzymać się drogi
wyznaczonej przez tyczki. Wjechałem do góry i dopiero po chwili zauważyłem
tablicę, częściowo przysypaną śniegiem, która kierowała do maleńkiego tunelu
prowadzącego na drugą stronę orczyka. Ale dużo bardziej zastanawiające było to,
co było widoczne dalej. Kawał pola, niezbyt dokładnie przykrytego śniegiem. I
faktycznie sterczały tam tyczki wyznaczające „trasę”. Może gdyby były lepsze
warunki, a przede wszystkim lepsza widoczność, nie byłoby wątpliwości. A tak,
ruszyłem w tę trasę z dużą dozą niedowierzania. Tym bardziej, że przede mną, w
tę stronę pojechał tylko jeden człowiek. Czy to więc na pewno o to chodzi?
Skoro jednak alternatywą jest powrót do punktu wyjścia, to ruszam. Po paru
chwilach okazuje się, że to jednak to. Uff, kamień z serca spadł. Kolejne
kanapy, kolejne zjazdy. Docieram do trasy nr 11. Piękny, bardzo długi zjazd.
Mam czas podelektować się jazdą i porozmyślać o urokach Selarondy. To bardzo atrakcyjny, różnorodny szlak turystyczny. Siłą rzeczy, skoro okrąża
się spory masyw górski, to zarówno widoki jak i trasy narciarskie muszą być
zróżnicowane. I to właśnie stanowi o jej urodzie i to przyciąga wciąż tysiące
narciarzy. Bo jest po prostu interesujące, tu nie ma zwykłego jeżdżenia w górę
i w dół, po jednej, czy nawet kilku trasach, tylko wciąż dalej i dalej.
Prawdziwa wisienka na torcie to trasa nr 1. Rewelacja! Bardzo długa, bardzo
szeroka, o dosyć dużym kącie nachylenia, z kilkoma zakrętami. Prawdziwa
narciarska rozkosz. Pokonując zieloną pętlę naliczyłem 17 różnych wyciągów
(Włosi jedną z gondolek traktują jako dwie, więc byłoby ich 18, jeśli się nie
pomyliłem w obliczeniach). A jak ktoś chce, może, tak jak ja to zrobiłem,
zaliczyć 18 wyciąg, kolejny orczyk tuż przed metą w Wolkenstein. Tym razem, to
już było po prostu złe oznakowanie, a właściwie jego brak. Gdy dojeżdżałem do
dołu, jedyną zieloną strzałkę z napisem „Selaronda”, jaką dostrzegłem była ta
kierująca do orczyka. Trochę się zdziwiłem, że taka ośla łączka stanowi
fragment Selarondy. Ale strzałka jest strzałka, więc jadę. I jak przy
poprzednim orczyku, po zjeździe, wracam do dolnej stacji tegoż orczyka. Znowu
więc zasięgam języka, bo nie widzę innego rozwiązania. Okazuje się, że wcale
nie było potrzeby dojeżdżania do tego orczyka, trzeba było wcześniej skręcić
między domy i w ten sposób dojeżdża się do miasta, gdzie kończę moją
pętlę.
Selaronda
jest bardzo interesująca, ale może by tak coś jeszcze dołożyć? Czemu nie. Można
przecież rozpocząć szlak w Ortisei wjeżdżając na Secedę. Dzięki temu mam do
przejechania skibusem tylko jeden przystanek. Później gondolka, wagonik i …
stop. Takiej kolejki do wagonika na Secedę, jak w pierwszy dzień po świętach,
nigdy jeszcze nie widziałem. Nieprzebrane tłumy. Zanim udało mi się wepchać do
wagonika minęło 45 minut. Mogłem więc spokojnie kontemplować piękno okolicy, podziwiać dwa wagoniki
kursujące wahadłowo i przyjrzeć się pracy obsługi dolnej stacji. Pełna
perfekcja. Bramki liczą wchodzących i przepuszczają do bezpośredniej poczekalni
tylko tyle osób ile mieści się w wagoniku. Ponieważ do wagoników można wejść z
dwóch stron, panowie z obsługi bardzo sprawnie kierują część oczekujących na
jedną stronę, część na drugą, tak by załadunek odbywał się w mgnieniu oka.
Pasażerowie z lekka są dopychani, ma się zmieścić określona ilość ludzi, ani
mniej, ani więcej. Czasami trzeba troszkę kolanem dopchać, ale nie bądźmy
drobiazgowi. Już sama przejażdżka tą kolejką jest nie lada atrakcją. Gdy wagonik
rusza, zostają odblokowane kołowrotki przy wejściu i do poczekalni wlewa się
kolejna spora grupa turystów, dokładnie wyliczona pod względem pojemności
wagonika.
Seceda to w
tej okolicy, a może i nie tylko, najlepsze trasy narciarskie. Mimo, że tras nie
jest wiele, to są one fantastyczne. Dzisiaj jednak nie będę tutaj zbyt długo
jeździł. Od razu jadę do samego dołu w kierunku St. Cristina.
Tam kapitalny
wynalazek w postaci wagoników przewożących pod miastem, oczywiście w ramach
skipassu. I już jestem na Selarondzie. Dwa dni temu przejechałem zielony szlak,
więc teraz pora wyruszyć w przeciwną stronę, szlakiem pomarańczowym. Już po
przejechaniu pierwszego odcinka zaczynają się problemy. Z powodu zbyt małej
ilości śniegu jest zamknięta jedna z tras. Jakoś jednak udaje się ją ominąć.
Dojeżdżam do rejonu Alta Badia i tu kolejny problem. Nie jeździ wyciąg nr 19
BOE, jeden z ważniejszych fragmentów pomarańczowego szlaku. Trochę kręcę się po
Alta Badia, nie udaje mi się jednak znaleźć objazdu. Wracam na Selarondę. Przy
wyciągach pojawiają się napisy, że Selaronda jest nieczynna.
Ruszam więc w
drogę powrotną zielonym szlakiem. Warunki na trasach coraz trudniejsze. Te
tysiące ludzi zrobiło swoje, muldy są wielkości otaczających je gór. Ale widoki
są piękne. To pierwszy słoneczny dzień w czasie tego pobytu, więc mamy przed
sobą pejzaże, niczym z folderów biur turystycznych. Nie potrzebny żaden
photoshop, wystarczy na chwilę się zatrzymać, jakoś wykadrować i nacisnąć spust
migawki. Słońce jest już dosyć nisko i światło robi się cudnie miękkie. Jest
szansa na prawdziwy nastrój.
Wracam z powrotem na Secedę. Przede mną la Longia,
czyli 10,5 km ciągłego zjazdu. Słońce jeszcze nie zaszło, ale jest schowane za
górami. No to jazda. Czy ja coś wspominałem o muldach? Zabawny ze mnie gość. To był mały pikuś. Tu
dopiero mam muldy. Dla młodziaków na krótkich, zaokrąglonych z przodu i z tyłu
nartach, może to i jest frajda, ale ja jakoś nie jestem entuzjastą narciarskich
kocich łbów wielkości postawnego faceta. Dojeżdżam w końcu do Ortisei. Nie
udało mi się zrealizować planu dnia, ale i tak jestem pełen radości. Cały dzień
intensywnej jazdy sprawia, że z jednej strony jestem mocno zmęczony, ale z
drugiej strony mam wielką satysfakcję, że tak się wyjeździłem aż do dna. Więc
już nie mogę doczekać się kolejnego wyjazdu na narty.