niedziela, 5 stycznia 2014

Świąteczna Val Gardena


       Minęła dziewiętnasta, dookoła ciemna noc a termometr pokazuje + 5o C. Wkrada się lekki niepokój, czy przypadkiem Włosi nie podkolorowali warunków śniegowych na trasach narciarskich na swojej stronie internetowej. Czegóż się nie robi aby zwabić turystów. Przecież jak już przyjadą, to i zostaną. Będą złorzeczyć pod nosem, ale pójdą do knajpy, pochodzą po sklepach i trochę mamony zostawią. 


       Kiedy dojechaliśmy na miejsce, pani Rifesser właścicielka naszego apartamentu, jakby wyczuwała nasze obawy. Zaraz po powitaniu mówi nam, że trasy są przygotowane bardzo dobrze, że jej mąż codziennie jeździ. Zobaczymy jak się przejaśni, bo na razie jest ciemna noc.


       Wstaje pierwszy dzień w Ortisei. Pogoda taka sobie. Jakoś tak szaro. Czy aby na pewno przyjechaliśmy do słonecznej Italii. Ani śniegu, ani słońca?  Może tym razem dałem się wyprowadzić w pole nawigacji? Tyle razy próbowała wyprowadzić nas w maliny, ale ja dzielnie się broniłem. Ileż to już razy korygowałem moją Ziutę. Może tym razem coś przeoczyłem? No, ale przecież wczoraj wieczorem pani Rifesser to nie była fatamorgana. A właściwie, to dla czego różne nacje nazywają ten kraj Italią, lub jakoś podobnie, a my używamy takiego nieapetycznego określenia: Włochy, zupełnie niepasującego do tego bardzo sympatycznego kraju. Przyjechaliśmy tu jednak na narty, więc pakujemy sprzęt i ruszamy. Szybko wjeżdżamy na Seiser Alm. Faktycznie, śniegu tyle co kot napłakał. Ale na trasach daje się jeździć, choć momentami z głową w chmurach. Kawał roboty wykonali Włosi aby jakoś można było poszusować. Co prawda, z tymi czterdziestoma centymetrami śniegu, o których była mowa na www.valgardena.it , to trochę przesadzili, ale faktycznie jest całkiem przyzwoicie.


       Drugi dzień niestety nie przynosi żadnych zmian w pogodzie. Jeździmy ponownie po Seiser Alm, ale to nie to. Przecież cały urok polega tutaj na połączeniu pięknych, niezbyt trudnych tras z niesamowitymi pejzażami. Trzeciego dnia, nieco z konieczności, jeżdżę po okolicy, aż do Cavalese, ale samochodem. Przyglądam się mijanym miejscom i nie mogę wyjść z podziwu.  Jakąż gigantyczną pracę musieli wykonać Włosi aby wybudować tę sieć dróg i tuneli. Jadąc do Cavalese przejeżdżałem przez kolejne dwa nowe tunele. Z wielkim uznaniem patrzyłem na drogę wręcz wyrąbaną w ogromnej górze.  A przecież to są tylko drogi lokalne. Jak dalece odbiega to od naszych stereotypowych wyobrażeń o Włochach. I jeszcze jedno. Budując ten zupełnie niesamowity labirynt lokalnych górskich dróg, nie tylko bardzo ułatwiają sobie życie, ale przede wszystkim sprawiają, że turyści mogą dotrzeć do każdego miejsca bardzo komfortowo. Od razu przychodzi mi na myśl nasze piękne i nieszczęśliwe Zakopane, dojazd do którego, to prawdziwy koszmar.

Ortisei
       Pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia, wszystko działa, nawet kanara spotkałem w skibusie, i to w jadąc w jedną i w drugą stronę. No może wszystko, poza drzwiami w skibusie. Nowiutki autobus, niemal prosto z fabryki a przednie drzwi nie chcą dobrze działać. Jakąż heroiczną walkę toczył z samym sobą kierowca, który aż się gotował, ale za wszelką cenę nie chciał aby to było widoczne. Nie było histerycznego „Mama mia!”, ani łapania się za głowę. No, a jak drzwi nie chcą się zamknąć to nie pojedziemy. W końcu udało się, mocno poirytowanemu kierowcy jakoś zamknąć  niedziałające drzwi i mogliśmy ruszyć.
       Pogoda jest … w nas. Zgodnie z zapowiedziami mamy opady śniegu i silny wiatr. Skoro tak, to ruszam na Selarondę. Przez pomyłkę nie wysiadam w St. Cristina a dojeżdżam do Wolkenstein. Czyli dziwnych przygód tego ranka ciąg dalszy. W zasadzie nie ma większego znaczenia, gdzie wystartuję, bo i tak mam zrobić koło. Skoro tak, to nie ma też sensu jechać tak daleko. Tak czy owak startuję w Wolkenstein od wjazdu na górę wagonikami kolejki linowej Campionoi. Wyglądają one trochę staroświecko, ale działają. Przypominają te znane z różnych filmów, których akcja dzieje się w Alpach.


       U góry niezła wichura i padający śnieg. Pierwsze ślizgi ostrożne, trzeba się przyzwyczaić do warunków, przed wszystkim do tego, że niewiele widać. Kolejny wyciąg wynosi nas jeszcze wyżej. Po drodze kilkakrotnie się zatrzymuje z powodu zbyt silnego wiatru. Jesteśmy na wysokości ponad 2250 m npm. Kolejny zjazd i trafiam na orczyk. Nie ma ich tutaj zbyt wiele, urządzenie jakby z innej bajki. Zjeżdżam na dół i … trafiam z powrotem do dolnej stacji tego samego orczyka. Chyba nie tak miało być. Szukam jakiejś drogi w bok i ląduję przy dolnej stacji kanapy, którą przed chwilą już jechałem. No to do góry i do orczyka, ale tym razem, na wszelki wypadek pytam pana z obsługi, jak mam jechać. Tak, jak najbardziej, orczykiem do góry, potem od razu w prawo i trzymać się drogi wyznaczonej przez tyczki. Wjechałem do góry i dopiero po chwili zauważyłem tablicę, częściowo przysypaną śniegiem, która kierowała do maleńkiego tunelu prowadzącego na drugą stronę orczyka. Ale dużo bardziej zastanawiające było to, co było widoczne dalej. Kawał pola, niezbyt dokładnie przykrytego śniegiem. I faktycznie sterczały tam tyczki wyznaczające „trasę”. Może gdyby były lepsze warunki, a przede wszystkim lepsza widoczność, nie byłoby wątpliwości. A tak, ruszyłem w tę trasę z dużą dozą niedowierzania. Tym bardziej, że przede mną, w tę stronę pojechał tylko jeden człowiek. Czy to więc na pewno o to chodzi? Skoro jednak alternatywą jest powrót do punktu wyjścia, to ruszam. Po paru chwilach okazuje się, że to jednak to. Uff, kamień z serca spadł. Kolejne kanapy, kolejne zjazdy. Docieram do trasy nr 11. Piękny, bardzo długi zjazd. Mam czas podelektować się jazdą i porozmyślać o urokach Selarondy. To bardzo atrakcyjny, różnorodny szlak turystyczny. Siłą rzeczy, skoro okrąża się spory masyw górski, to zarówno widoki jak i trasy narciarskie muszą być zróżnicowane. I to właśnie stanowi o jej urodzie i to przyciąga wciąż tysiące narciarzy. Bo jest po prostu interesujące, tu nie ma zwykłego jeżdżenia w górę i w dół, po jednej, czy nawet kilku trasach, tylko wciąż dalej i dalej. Prawdziwa wisienka na torcie to trasa nr 1. Rewelacja! Bardzo długa, bardzo szeroka, o dosyć dużym kącie nachylenia, z kilkoma zakrętami. Prawdziwa narciarska rozkosz. Pokonując zieloną pętlę naliczyłem 17 różnych wyciągów (Włosi jedną z gondolek traktują jako dwie, więc byłoby ich 18, jeśli się nie pomyliłem w obliczeniach). A jak ktoś chce, może, tak jak ja to zrobiłem, zaliczyć 18 wyciąg, kolejny orczyk tuż przed metą w Wolkenstein. Tym razem, to już było po prostu złe oznakowanie, a właściwie jego brak. Gdy dojeżdżałem do dołu, jedyną zieloną strzałkę z napisem „Selaronda”, jaką dostrzegłem była ta kierująca do orczyka. Trochę się zdziwiłem, że taka ośla łączka stanowi fragment Selarondy. Ale strzałka jest strzałka, więc jadę. I jak przy poprzednim orczyku, po zjeździe, wracam do dolnej stacji tegoż orczyka. Znowu więc zasięgam języka, bo nie widzę innego rozwiązania. Okazuje się, że wcale nie było potrzeby dojeżdżania do tego orczyka, trzeba było wcześniej skręcić między domy i w ten sposób dojeżdża się do miasta, gdzie kończę moją pętlę.  


       Selaronda jest bardzo interesująca, ale może by tak coś jeszcze dołożyć? Czemu nie. Można przecież rozpocząć szlak w Ortisei wjeżdżając na Secedę. Dzięki temu mam do przejechania skibusem tylko jeden przystanek. Później gondolka, wagonik i … stop. Takiej kolejki do wagonika na Secedę, jak w pierwszy dzień po świętach, nigdy jeszcze nie widziałem. Nieprzebrane tłumy. Zanim udało mi się wepchać do wagonika minęło 45 minut. Mogłem więc spokojnie kontemplować  piękno okolicy, podziwiać dwa wagoniki kursujące wahadłowo i przyjrzeć się pracy obsługi dolnej stacji. Pełna perfekcja. Bramki liczą wchodzących i przepuszczają do bezpośredniej poczekalni tylko tyle osób ile mieści się w wagoniku. Ponieważ do wagoników można wejść z dwóch stron, panowie z obsługi bardzo sprawnie kierują część oczekujących na jedną stronę, część na drugą, tak by załadunek odbywał się w mgnieniu oka. Pasażerowie z lekka są dopychani, ma się zmieścić określona ilość ludzi, ani mniej, ani więcej. Czasami trzeba troszkę kolanem dopchać, ale nie bądźmy drobiazgowi. Już sama przejażdżka tą kolejką jest nie lada atrakcją. Gdy wagonik rusza, zostają odblokowane kołowrotki przy wejściu i do poczekalni wlewa się kolejna spora grupa turystów, dokładnie wyliczona pod względem pojemności wagonika.



       Seceda to w tej okolicy, a może i nie tylko, najlepsze trasy narciarskie. Mimo, że tras nie jest wiele, to są one fantastyczne. Dzisiaj jednak nie będę tutaj zbyt długo jeździł. Od razu jadę do samego dołu w kierunku St. Cristina. 


       Tam kapitalny wynalazek w postaci wagoników przewożących pod miastem, oczywiście w ramach skipassu. I już jestem na Selarondzie. Dwa dni temu przejechałem zielony szlak, więc teraz pora wyruszyć w przeciwną stronę, szlakiem pomarańczowym. Już po przejechaniu pierwszego odcinka zaczynają się problemy. Z powodu zbyt małej ilości śniegu jest zamknięta jedna z tras. Jakoś jednak udaje się ją ominąć. 


       Dojeżdżam do rejonu Alta Badia i tu kolejny problem. Nie jeździ wyciąg nr 19 BOE, jeden z ważniejszych fragmentów pomarańczowego szlaku. Trochę kręcę się po Alta Badia, nie udaje mi się jednak znaleźć objazdu. Wracam na Selarondę. Przy wyciągach pojawiają się napisy, że Selaronda jest nieczynna. 


Ruszam więc w drogę powrotną zielonym szlakiem. Warunki na trasach coraz trudniejsze. Te tysiące ludzi zrobiło swoje, muldy są wielkości otaczających je gór. Ale widoki są piękne. To pierwszy słoneczny dzień w czasie tego pobytu, więc mamy przed sobą pejzaże, niczym z folderów biur turystycznych. Nie potrzebny żaden photoshop, wystarczy na chwilę się zatrzymać, jakoś wykadrować i nacisnąć spust migawki. Słońce jest już dosyć nisko i światło robi się cudnie miękkie. Jest szansa na prawdziwy nastrój. 


Wracam z powrotem na Secedę. Przede mną la Longia, czyli 10,5 km ciągłego zjazdu. Słońce jeszcze nie zaszło, ale jest schowane za górami. No to jazda. Czy ja coś wspominałem o muldach?  Zabawny ze mnie gość. To był mały pikuś. Tu dopiero mam muldy. Dla młodziaków na krótkich, zaokrąglonych z przodu i z tyłu nartach, może to i jest frajda, ale ja jakoś nie jestem entuzjastą narciarskich kocich łbów wielkości postawnego faceta. Dojeżdżam w końcu do Ortisei. Nie udało mi się zrealizować planu dnia, ale i tak jestem pełen radości. Cały dzień intensywnej jazdy sprawia, że z jednej strony jestem mocno zmęczony, ale z drugiej strony mam wielką satysfakcję, że tak się wyjeździłem aż do dna. Więc już nie mogę doczekać się kolejnego wyjazdu na narty.


Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...