Opuszczając
większość odwiedzanych miejsc czuję niedosyt. Zawsze mam wrażenie
powierzchowności mojego kontaktu, poznania, zrozumienia. Wciąż to wszystko
odbywa się za szybko. Ale moje rozczarowanie z powodu zbyt krótkiego pobytu i
zbyt powierzchownego kontaktu z miastem, jakie odczuwałem opuszczając
Dubrownik, nie dało się porównać z niczym do tej pory. To nic, że marina Miho
Pracat, jest taka droga. Można przecież spojrzeć na to z innej perspektywy. To
nie było 115 Euro, a jedynie 11,5 Euro (na osobę) za dobę. Tak wygląda to
lepiej. A spędzenie kolejnej doby w Dubrowniku byłoby zapewne bardzo przyjemnym
doznaniem. Ale tu, niestety, wychodzi główny mankament jednotygodniowych
rejsów, brak czasu na wszystko. Sześć
dni, to naprawdę bardzo mało czasu. Nie ma miejsca na luźny dzień bez pływania,
bo będzie kac gigant z niedosytu wrażeń czysto żeglarskich. Tak źle i tak
niedobrze. No to płyniemy. Znowu mamy w planie pływanie w nocy. Już się
przyzwyczaiłem do pływania bez GPS-a.
Marina Miho Pracat |
Początkowo
obieramy kurs na Mlejt. Tam planuję wpłynąć do jakiejś zatoczki i się trochę
pokąpać. Kaneja nie jest młodym gepardem. Raczej przypomina dostojnego
hipopotama, w związku z tym dopłynięcie do wyspy Mljet zajmuje nam nieco czasu.
Tym razem nie ma to jednak specjalnego znaczenia. Nigdzie nam się nie śpieszy.
Za cel obieram zatokę Prožura. Bardzo ładne miejsc. Zatoka osłonięta od morza
wysepkami Borovac i Planjak. Stwarza to bardzo kameralny nastrój. Trochę boi do
cumowania. Bardziej podoba mi się część zewnętrzna, między wysepką Planjak a
cyplem Maharac, i tam usiłuję znaleźć miejsce do zakotwiczenia. I gdy już
wydawało mi się, że mam właściwe miejsce, Tomek zwrócił uwagę, że w wodzie
pływają odchody. Zajęty „wielkimi” sprawami, nie zauważyłem tych mniejszych. A
tu faktycznie było tego mnóstwo. Ktoś właśnie, chyba opróżnił ogromne szambo.
Rezygnujemy z tej miejscówki i kierujemy się w głąb zatoki. W swojej
bezgranicznej naiwności liczyliśmy na to, że za cyplem woda będzie już wolna od
tych szczególnych dodatków. Niestety tak nie było, mimo, że bardzo tego
chcieliśmy. Wmawialiśmy sobie, że w tej części jest tych odchodów zdecydowanie
mniej i nie jest już tak źle. Złapaliśmy jedną z boi i stanęliśmy. Ktoś nawet
próbował się kąpać (na samo wspomnienie mnie wykrzywia), chyba Filip, ale nie
znalazł naśladowców.
Gówniana zatoka |
Nieco
przygaszeni w naszym żeglarskim entuzjazmie, wzięliśmy się za przygotowanie
obiadu. A zaraz po obiedzie odcumowaliśmy. W radio nadali ostrzeżenie, że na
otwartym morzu wiatr może przekroczyć 40 knotów. My co prawda byliśmy osłonięci
Mljetem, należało się jednak spodziewać silniejszego wiatru niż zwykle. Kiedy tak sobie rozmyślałem o przygotowaniu
jachtu do spodziewanych warunków, ktoś powiedział, że goni nas jakaś dziewczyna
na pontonie. Oczywiście potraktowałem to jako żart, bo mimo wszystko, poczucie
humoru nie opuszczało załogi. Obejrzałem się jednak za siebie i zobaczyłem, że
faktycznie w naszym kierunku płynie ponton. My jednak byliśmy już prawie na
otwartej wodzie, gdzie wyraźnie dawało się odczuć tężejący wiatr, a i fale były
z deko większe. Przypomniałem sobie, że między jachtami przycumowanymi do boi
kręcił się ponton i pani nim pływająca, chyba kasowała za postój. Nie
pomyślałem jednak, że i od nas może coś chcieć, ze tę chwilę postoju na boi
między wszechobecnymi odchodami. Co innego gdybyśmy chcieli zostać na noc, ale
takie zamiaru nie mieliśmy. Zdaje się, że jednak wiatr i fale sprawiły, że pani
w końcu odpuściła.
Między
Mljetem a Pelješacem mieliśmy piękny wmordewind. Dokładnie w linii naszego
kursu. Nie pozostało nic innego jak cierpliwie halsować. Zgodnie z prognozą
wiatr stężał. Wypływając z Prožury mieliśmy już zarefowane żagle, więc nic
wielkiego się nie działo. Poza tym Kaneja jest tak niedożaglowana, że ożywia
się dopiero przy solidnym wietrze. Płyniemy więc bardzo bezpiecznie, tyle że
głównie poprzecznie, bo z całą pewnością, nie można powiedzieć o naszym
okręcie, że chodzi ostro do wiatru. Prawy hals, lewy hals, prawy hals, lewy
hals. Zaczyna się ściemniać. GPS nie działa, więc kolejne zwroty robimy coraz
dalej od brzegu. Pocieszające jest to, że jak w końcu wyjdziemy za Mljet i
przełożymy się na kurs ok 2300 to polecimy jednym halsem wzdłuż
całej Korczuli. Bardzo miła perspektywa. Puki co zaczyna się obserwowanie
różnych światełek na brzegach, które są już wyraźnie widoczne na brzegach, bo
zrobiło się już ciemno. Najpierw na Mljecie Bl 2. Jest. Później kolejne
światełko na tej samej wyspie. A jak będziemy na środku między Mljetem i
Pelješacem i będziemy mieli na prawym trawersie światło Bl 10s a na lewym
pojawi się Bl (3) b/c 10 s, to możemy zmieniać kurs na nasze 2300. I
tak powolutku, z mozołem namierzamy i identyfikujemy kolejne światełka, a tu
wiatr zaczyna gasnąć. Gdy wreszcie wyszliśmy zza Mljeta praktycznie zgasł
zupełnie. Resztę nocy albo ledwo posuwaliśmy się na żaglach, albo wspomagaliśmy
się silnikiem, gdy już nasza prędkość spadała niemal do zera. Można było
spokojnie delektować się pięknym gwiaździstym niebem i obserwować różne
pojawiające się światełka.
Posuwaliśmy
się do przodu bardzo nieśpiesznie. Myślałem, że ta Korczula nigdy się nie
skończy. Płyniemy, płyniemy, mijają kolejne godziny, zaczyna się rozjaśniać, a
tu cały czas mamy po prawej burcie Korczulę. A może to jakieś omamy z
niewyspania? Robi się już zupełnie jasno. W końcu jest! Koniec Korczuli. Możemy
płynąć jeszcze bardziej na północ, na Hvar.
Marina Palmizana |
Oczywiście
nie zamierzam szukać miejsca w Hvarze, tylko podążam do Palmiżany na wyspie Św. Klement w archipelagu
Pakleni Otoči . Hvar, i owszem to bardzo urokliwe miejsce i zamierzam je
odwiedzić, ale Palmižana to dla mnie, jak do tej pory najładniejsza i
najfajniejsza marina w jakiej zdarzyło mi się być. Dopływamy stosunkowo
wcześnie, więc nie ma problemu ze znalezieniem miejsca. Zresztą później też nie
było nadzwyczajnego tłoku. Nie było jak rok temu flotylli kilkudziesięciu
jachtów w rejsie sponsorowanym przez jedną z polskich firm z branży budowlanej.
Było więc jeszcze bardziej kameralnie, jeszcze bardziej spokojnie i nie było
specjalnych kolejek do prysznica. Było po prostu jeszcze fajniej niż rok temu.
Oczywiście nie odmówiliśmy sobie przyjemności przejścia na drugą stronę wyspy,
do zatoki Vinogradišce i kąpieli w tej pięknej zatoczce.
Vinogradišce |
Sam spacer po tej
wyspie przenosi człowieka w inny wymiar. Piękna zieleń, bujna ale nie nachalna.
Cudowna pogoda, cieplutko ale nie skwarnie. Cisza, spokój i widok, to na jedną
zatokę, to na drugą. Ależ cudowna
sielanka. Jeszcze tylko małe co nieco w
szklaneczce i w zasadzie, mógłbym się stąd już nigdzie nie ruszać. Jednak
ciekawość świata nie daje mi spokoju. Przecież parę minut stąd, oczywiście
taksówką wodną, jest Hvar, a Hvar to już zupełnie inna historia.
W Hvarze już
byliśmy, tyle że czasu starczyło tylko aby zdobyć Spaniolę. A przecież te
miasto oferuje znacznie więcej. Więc bardzo chętnie pakujemy się do śmierdzącej
ropą i spalinami taksówki wodnej i płyniemy do Hvaru. Taksówkarz okazuje się
bardzo sympatycznym i rozmownym człowiekiem. Ponieważ poza sezonem mieszka i
pracuje w Niemczech, bardzo swobodnie posługuje się niemieckim. Aż mi głupio,
że mieszkając dziesięć kilometrów od niemieckiej granicy, posługuję się
językiem naszych sąsiadów zdecydowanie słabiej niż nasz chorwacki przewoźnik.
Zachód Słońca nad Pakleni Otoci. |
Po zejściu z
taksówki kierujemy się w prawo, w przeciwnym kierunku niż Spaniola. Podążamy
uroczą nadmorską promenadą do klasztoru Franciszkanów, najciekawszego zabytku w
tej części miasta. Niestety znowu przybyliśmy na miejsce nieco za późno i w
zasadzie wszystko jest już pozamykane. Pierwsze co się rzuca w oczy gdy
dochodzimy na miejsce, to niezwykłe okazy cyprysów, podobno mają ponad 300 lat.
Zabudowania pochodzą przeważnie z XV w. Udaje nam się wejść na klasztorny,
renesansowy krużganek. Kręci się tylko jakaś kobieta, prawdopodobnie tam
pracująca i dwóch mężczyzn rozmawiających przyciszonymi głosami, z których
jeden jest gitarzystą, omawiających jakieś sprawy związane z koncertem mającym
odbyć się w tym miejscu następnego dnia. Jest pięknie i nastrojowo. Szkoda, że
tak późno. Jest tutaj wiele ciekawych rzeczy do obejrzenia, jak chociażby Atlas
Ptolemeusza wydany w 1524 r. Równie interesującym obiektem jest stojący na
terenie klasztoru kościół Gospe od Milosti (Matki Boskiej Miłosiernej).
Niestety musimy obejść się smakiem. Nie ma innego wyjścia, jak jeszcze raz
kiedyś tu wrócić.
Boczna uliczka w Hvarze. |
Skoro nie
możemy delektować się skarbami klasztoru, zagłębiamy się w plątaninę uliczek.
Początkowo nie zbliżamy się do Trgu sv. Stjepana aby nacieszyć się ciszą i
niezwykłym klimatem miejsc położonych nieco z boku. Hvar to nie jest jednak
wielkie miasto i w końcu lądujemy w tłumie turystów. Ruszamy nadbrzeżnym
bulwarem w drugą stronę. Tutaj też mnóstwo ludzi. Chyba trafiliśmy na jakiś
najazd dużej grupy angielskiej młodzieży. Wszędzie ich pełno. A może tylko tak
się wydaje, bo są bardzo hałaśliwi i nieźle podpici. Spotykamy ich również przy
nabrzeżu od którego odpływają taksówki wodne. Na szczęście nie płyną z nami.
Wsiadamy do tej samej łodzią, którą przypłynęliśmy. Wracam więc do przerwanej
rozmowy z naszym przewoźnikiem. Jest to tym łatwiejsze, że ma on teraz
pomocnika w postaci 10-12 letniego bratanka. Chłopak jest niezmierni dumny z
tego, że powozi tym „okrętem”. Popisuje się ostrymi manewrami silnikiem i
sterem przy przestawianiu łodzi z jednego miejsca przy kei na drugie. Gdy
płyniemy już do Palmiżany chłopak z kolei demonstruje swego rodzaju znudzenie.
Prowadzi nogą, jakby chciał zawołać: zobaczcie jak ja panuję nad tą jednostką.
Dla mnie to małe piwo! Mimo to docieramy do mariny cali i zdrowi.
Krknjaš |
Rano
rozpoczynamy ostatni odcinek naszego rejsu. Kierunek Kremik. Pogoda cały czas
jak marzenie. Mijamy Splitskie Wrota, czyli cieśninę między wyspami Brač i
Šolta. Ożywają sympatyczne wspomnienia z zeszłego roku. Gdy kończy się Šolta w
oddali wyłania się podejście do Trogiru. Ach! Zrobimy jeszcze jedną kąpiel w
morzu. Jesteśmy w pobliżu wyspy Veli Drvenik, a tam, po jej wschodniej stronie
jest kotwicowisko cudnej urody: Krknjaš.
Parę jachtów już stoi, ale i dla nas znajdzie się miejsce. Omijam wszystkich
boczkiem by ustawić się na końcu kolejeczki, elegancko uporządkowanej prze
wiatr. Nagle czuję, że delikatnie trzemy o dno. Co jest u licha. Sonda pokazuje
5 m głębokości, powinienem mieć zatem dwa metry zapasu. Natychmiast odbijam ku
środkowi kotwicowiska. Jeszcze jedno delikatne muśnięcie i spokój. Kolejna
niespodzianka Kaneji. Gdy stanęliśmy na kotwicy, Tomek dokonał obdukcji, na
szczęście były tylko niewielkie otarcia, mogliśmy więc beztrosko się pluskać w
turkusowej wodzie. Piękne miejsce.
Z nosem przy
mapie, obserwując brzeg, zbliżamy się do końca naszego rejsu. GPS ani myśli nam
pomóc, ale teraz już go nie potrzebuję. W marinie Kremik jeszcze tankowanie
paliwa i kierujemy się na nasze miejsce. Coś tam płynie z naprzeciwka,
prawdopodobnie będzie również skręcał w tę samą część mariny co my. Ścinam więc
nieco zakręt aby być przed nim. Natychmiast zostaję pokarany. Przecież Kaneja
to nie Rudzik, musi mieć na każdy manewr dużo, bardzo dużo miejsca. No i nie
mogę normalnie podejść do kei. Do przodu, do tyłu, ale wszystko na zbyt małej
przestrzeni. Na domiar złego zgodnie z ustaleniami czeka na nas Pavle. Zaczyna
się pokrzykiwanie, coraz głośniejsze pokrzykiwanie i wymachiwanie rękami. Ja,
niestety daję się wciągnąć w tę zabawę i też zaczynam odkrzykiwać. Robi się
bardzo nerwowo. W końcu każę mu się zamknąć. I … poskutkowało, Pavle się
wyłączył. My w końcu trafiliśmy w to miejsce gdzie mieliśmy trafić. Pavle wraz
ze swoim pomocnikiem pomogli nam przycumować, z tym, że Pavle już tego dnia do
nas prawie się nie odzywał. Nikt też już do nas nie przyszedł aby sprawdzić
żagle, jak to działo się na innych jachtach. Tylko nurek robił swoje,
Systematycznie, po kolei sprawdzał dna wszystkich jachtów.
Choć
stanęliśmy nie czyniąc najmniejszych szkód ani na naszym jachcie, ani na
sąsiednim, z którego obserwowała nas jakaś spanikowana Niemka, wieczór miałem
sknocony przez tego durnego Pavle. Zawsze ten ostatni wieczór jest dla mnie
najgorszy, bo bardzo nie lubię jak kończy się rejs, a tu jeszcze ta nerwówka
przy cumowaniu. Ludzie! Omijajcie szerokim łukiem managera bazy firmy
yacht202.com w Kremiku, a biorąc pod uwagę stan przyrządów nawigacyjnych na
Kanei, to chyba również i tę firmę należy omijać równie szerokim łukiem.
Rano Pavle
przechodził kilka razy obok nas, nawet coś zagadnął. Na odbiór przyszedł jednak
jego młodszy pomocnik. Okazało się, że wszystko jest w najlepszym porządku i
odbiór odbył się bez najmniejszych problemów. Już wcześniej wystawiliśmy nasze
bagaże na keję. Ależ to smutny widok. Zaczynaliśmy się organizować do odwrotu,
a tu pojawia się Pavle i zaczyna rozmowę zupełnie normalnie. Przyszedł
porozmawiać o wczorajszym manewrze. Powiedział jaki błąd popełniłem manewrując
jachtem. Oczywiście miał rację. Tyle, że w tej nerwówce ciężko było na
spokojnie skorygować to co robiłem. Zresztą zdawałem sobie sprawę co się stało
i w zasadzie powinienem wypłynąć z basenu, w którym mieliśmy zacumować i powtórzyć
cały manewr od początku a nie pchać się na siłę licząc na to, że jakoś się uda.
Nawet się udało, tylko po co ten stres?
Zwykle
pierwsze i ostatnie wrażenie rzutują na ocenę całości. Tym razem zupełnie tak
nie było. Niemiły kontakt z Pavle nie był w stanie zepsuć bardzo pozytywnej
oceny całego tygodnia. To był najfajniejszy rejs, jaki do tej pory przyszło mi
prowadzić. Dużo pływania, w tym dwa odcinki całodobowe, trzy wyjątkowej urody
miasta: Korczula, Dubrownik, Hvar, kilka pięknych, zacisznych zatok, no i
świetne towarzystwo. Było super!
PS
Admont |
W drodze
powrotnej zatrzymaliśmy się w austriackim miasteczku Admont, w pensjonacie
Villa Elisabth. Miejsce oddalone o kilkanaście kilometrów od autostrady,
otoczone ze wszystkich stron wysokimi Alpami. Dojazd kapitalnymi górskimi
serpentynami. A kiedy już przełęcz była za nami zobaczyliśmy miasteczko niczym
z folderów reklamowych. Było nieco problemów z dotarciem na miejsce, bo
numeracja budynków przy tej ulicy, gdzie jest Willa Elisabteh, jest mocno
dowolna. Samochodowy GPS był bezradny. Trzeba było zasięgnąć języka i wtedy
wszystko było już bardzo łatwe. Na miejscu przywitała nas dama, która
osiemnaście lat skończyła już jakiś czas temu, ale była przesympatyczna. Jak
jakaś ukochana cioteczka, uśmiechnięta, pogodna niezwykle życzliwa. Od razu
można było poczuć się jak u siebie. A sam dom? Cacuszko! Od progu widać, że
jest on całym życiem właścicielki, dopieszczony w najmniejszych detalach,
bardzo przytulny i przyjazny. Gdy już się rozgościliśmy, zrobiło się dosyć
późno. Niestety pani nie serwuje obiadów i kolacji. Ale jeżeli mamy ochotę się
przespacerować, to ona poleca, taki stary lokal, bardzo wśród miejscowych
popularny, KAMPER. Skoro, pani poleca,
to wypada sprawdzić. Rzeczywistość przerosła nasze oczekiwania. KAMPER jest po
prostu rewelacyjny: świetna obsługa (chyba sama rodzina), dania wyśmienite, do
tego bardzo słusznych rozmiarów, co dla naszej młodzieży, Ani i Kamila miało
niebagatelne znaczenie. A, i jeszcze taki drobiażdżek, za pyszną i wielką
wyżerkę, z przystawkami, popitkami i deserem, dla czterech osób rachunek
wyniósł niespełna 90 euro. Rewelacja. Obserwując przychodzących gości, nie
mieliśmy wątpliwości, że miejscowi faktycznie lubią ten lokal, a do tego
większość z nich się zna, więc atmosfera była bardzo przyjemna. Ale to jeszcze
nic. Gdybyście widzieli radość naszej pani, gdy powiedzieliśmy jej, że bardzo
nam się w Kamperze podobało. Ależ była cała w skowronkach.
Finał
naszego zauroczenia pobytem w Villi Elisabth nastąpił jednak rano, gdy
zeszliśmy na śniadanie. Właściwie trudno wymienić wszystko to co pani podała na
śniadanie. Wszystko oczywiście w najlepszym gatunku, a do tego, podane tak
elegancko, że wprost zapierało dech. Ciężko było opuścić to miejsce. W końcu
jednak wygrzebaliśmy się, samo śniadanie trwało z dobrą godzinę. Ujechałem może
z kilometr, gdy zadzwonił telefon. Dzwoniła nasza pani z Villi Elisabth. Co też
się stał? Przecież zapłaciłem, pokoju zbytnio nie zdemolowałem. O co więc
chodzi? „Panie Protas, zostawili państwo zegarek.” Jaki zegarek, przecież mam
zegarek na ręce, Ula … też … Kamil nie ma zegarka.