Regaty Przyjaźni organizowane przez JK AZS Szczecin, które w tym roku zostały rozegrane po raz 61, należą do najprzyjemniejszych imprez tego typu w naszym regionie. Organizatorzy starają się zadbać zarówno o atrakcyjną rywalizację na wodzie, jak i o przyjemne zagospodarowanie czasu na lądzie. Dzieje się tak przede wszystkim dzięki ludziom angażującym się w organizację całego przedsięwzięcia. Jest grupa pasjonatów w JK AZS w Szczecinie, którzy wkładają sporo wysiłku by wszystko przebiegało jak najlepiej. Pewnie, nie zawsze wszystko się udaje. Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie z czegoś niezadowolony. Ba! Sam narzekałem, że start ustawiono tak daleko. Jeszcze trochę, a znaleźlibyśmy się na Roztoce Odrzańskiej. Ale nie przesadzajmy. Jest to impreza amatorska więc możemy spokojnie przymknąć oko na drobne potknięcia organizatorów.
To co jest naprawdę najważniejsze, to fajna atmosfera. Trochę ścigania się, trochę spotkań po wyścigach. Większość uczestników przecież dobrze się zna. Przed rozpoczęciem regat wszyscy witają się serdecznie i bardzo radośnie. I tu pojawia się bardzo ciekawa obserwacja. Gdy ktoś przed regatami za dużo mówi o ściganiu się, natychmiast znajdzie się ktoś, to takiego osobnika wyhamuje, mówiąc: „Stary, daj spokój, liczy się przede wszystkim dobra zabawa”. I taka atmosfera, trwa, tak, mniej więcej do 10 minuty przed startem. Wtedy pojawia się, ni z tego, ni z owego, wielka gorączka. Każdy zaczyna szukać jak najlepszej pozycji na starcie. Zaczyna się przepychanie. W końcu rozlega się sygnał do startu i …bum. Padają ciężkie słowa. I tak aż do mety, większość załóg w pełni skoncentrowana, szuka optymalnych halsów, by jeszcze wyprzedzić tego lub innego kolegę. Gdy mijamy linię mety przychodzi ulga. Ale następnego dnia wszystko się powtarza. Dochodzi do falstartu. Procedura startowa rusza od początku. Niektórzy już są tak zdenerwowani, że psują kompletnie start. Przy bojach zwrotnych, też jest ostro. Nie jestem pewien, ale w tym sezonie, chyba nie było regat z tak dużą ilością startujących załóg. W samą porę rozbudowano naszą marinę.
Myliłby się jednak ten, kto by uwierzył, że ta gorączka dopada nas tylko w czasie wyścigu. Wielu kolegów ciągle myśli jak poprawić właściwości swoich łódek. Rozbawił mnie kolega z Halszki. Odchudził swoją carinę do granic możliwości, usprawnił co się da, aby mieć jak najlepszy przelicznik w KWR nie pływał ze spinakerem. Ma z resztą bardzo sprawnego genakera. Tym czasem, tuż przed wyścigiem dowiedziałem się, że tym razem Halszka popłynie w klasie otwartej. No cóż, kolega, jak my wszyscy bardzo lubi wygrywać, chyba jednak nie bardzo potrafi przegrywać. A tak się złożyło, że w naszej grupie KWR, czyli grupie tych najmniejszych, jest również Bluefin, świetna regatowa łódka prowadzona przez bardzo dobrego żeglarza i żadna carina, choćby najlepiej przerobiona, nie ma szans. Startując w klasie otwartej kolega z Halszki mógł liczyć, że wygra. Konkurencja w klasie otwartej do 6 metrów jest niewielka, już tylko ostatni Mohikanie pływają na takich małych skorupkach. Można stawiać żagle jakie się chce, nikt żadnych protestów składać nie będzie. Ale i inni koledzy, też „główkują”, jak tu być choćby oczko wyżej. Nawet Adam z Wisły, jeden z animatorów KWR, wykonał jakieś dziwne ruchy, w wyniku których zamiast lepiej, okazało się, że jest gorzej.
Tak więc możemy sobie opowiadać w nieskończoność o wspólnej zabawie, świetnej atmosferze (faktycznie często jest), ale w każdym jednak drzemie ten duch rywalizacji i chęć zwyciężania. I dobrze! Bo jest to jeden z najważniejszych motorów napędowych postępu. Byle by tylko po wyścigu można było wspólnie usiąść przy stole, z kuflem piwa w dłoni, i snuć w pogodnej atmosferze, przy wtórze salw śmiechu, niekończące się morskie opowieści.