środa, 17 lipca 2013

OSTATNI DZIEŃ W TOSKANII




Massa Marittima
       Ostatni dzień wyjazdu jest zawsze smutny, pewnie dla tego wiele osób na koniec urlopu robi ostre imprezy, aby kompletnie się znieczulić. Czy to żal związany z opuszczeniem pięknego miejsca, gdzie świetnie się czujemy czy rozpacz na myśl o powrocie do pracy i do codziennych obowiązków, do szarej beznadziejności? Ja nie należę do tych co na koniec się znieczulają, bo nie lubię żałować, że przeżyłem wczorajszy dzień. Ale jakoś tak, zwalniam ruchy, chcąc zaczarować czas, wydłużyć go w nieskończoność,  ale on jest odporny na moją magię, nic sobie z niej nie robi i płynie jak płynął.


       Zaledwie musnęliśmy powierzchnię niezwykłego oceanu możliwych doznań, wszystkiego mi mało. Nie zagłębiliśmy się w ten świat. Przede wszystkim brak mi bliższych kontaktów z ludźmi. Brak znajomości języków obcych jest poważną barierą w uprawianiu takiej turystyki, jaka wydaje mi się najciekawsza. A może, nie tylko brak znajomości języków obcych, bo, czy ja potrafię nawiązywać takie kontakty z przygodnymi ludźmi? Żadnego punktu zaczepienia, żadnej nowej znajomości, może tylko udział w pochodzie w Sienie był jakąś próbą zanurzenia choćby kostek w tym wielobarwnym oceanie rozmaitości. Pustka, pustka, pustka. No może jeszcze ten pierwszy wieczór w Roccastrada gdzie chowając się przed deszczem trafiliśmy do nieturystycznej knajpki, gdzie jadły kolację włoskie rodziny, gdzie była pijana pani, którą jak się zdaje, wszyscy tam znali i traktowali mocno pobłażliwie, i gdzie było jakoś tak przytulnie.
       Mimo takich, czy innych rozterek, staramy się jak najlepiej wykorzystać również i ten ostatni dzień pobytu w Toskanii. Rano jedziemy do Massa Marittima, miasta będącego jedną z wizytówek tego regionu. Niespełna 9 tyś mieszkańców, ale nagromadzenie zabytków niesamowite. Miasto składa się z trzech części: Citta Vecchia – historyczne stare miasto, Borgo – pierwotnie dzielnica rzemieślników oraz Citta Nuova – która powstała z dzielnicy zamieszkiwanej ongiś przez górników (i niech nikogo nie zmyli słowo Nuova, bo ta część miasta też ma kilkaset lat).


       Zwiedzanie rozpoczynamy od Piazza Garibaldi znajdującego się Citta Vecchia, jakby niżej położonej części miasta. Naturalnie najbardziej w oczy rzuca się katedra – Duomo, romańska budowla, rozbudowana w 1287 roku przez Giovanniego Pisano. Gdy się wejdzie do środka nie można oprzeć się niezwykłemu wrażeniu jak wywiera jej majestat. Ale jest też ciekawostka w postaci marmurowej płaskorzeźby pochodzącej z rzymskiego sarkofagu z III wieku. Oczywiście nie jest to rzecz zupełnie niespotykana, wręcz przeciwnie, ale ilekroć trafiam na takie zagospodarowanie elementów z wcześniejszej epoki, bo było ładne, bo pasowało, bo było przydatne, zawsze muszę się przy tym zatrzymać. Jest to szczególny symbol ciągłości ludzkich dziejów. Choć niekiedy, paradoksalnie ta ciągłość zawierała w sobie element niszczenia, to jednak nie można było odciąć się od przeszłości w sposób zupełny.   Jest też w katedrze Madonna delle Grazie Duccia di Buoninsegni (1255-1318). Trudno tego nie zauważyć, ze względu na to jak bardzo te dzieło różni się od późniejszych. Matka Boska ma niewspółmiernie dużą głowa, jakby cała reszta się nie liczyło a dzieciątko ma twarz starca, a przynajmniej bardzo dojrzałego mężczyzny. Oczywiście nie tylko ten obraz tak wygląda. Inne dzieła z tego okresu prezentują się podobnie. Raczej jest to świadectwo jak zmieniała się sztuka.
       W Citta Vecchia jest więcej zabytkowych budowli, np.: Palazzo del Podesta (siedziba muzeum archeologicznego), Palazzo Comunale, Palazzo dei Conti di Biserno i kilka innych, ale my po wyjściu z katedry robimy sobie przerwę na kawę i jakąś małą słodkość. 


       Mimo ładnego, słonecznego dnia, w restauracji panuje prawie półmrok. Kawa, niezmiennie wyśmienita. Sączymy ją powolutku. Czas zwalnia, snuje się jak poranna mgła, świat staje piękniejszy. W kawiarni jest pustawo. Turystów prawie nie ma, 2-3 Włochów popija kawę i przegląda gazety.

       Pokrzepieni fizycznie i duchowo wyruszamy do „górnego miasta”, do Citta nuova. Gdy sieneńczycy podbili w 1337 roku Massa Marittima częściowo zniszczyli miejskie fortyfikacje, zostały one jednak jeszcze w tym samym wieku odbudowane. Parę budowli z tamtego okresu przetrwało do dzisiaj, m.in. część fortyfikacji, trzy wieże: Porta San Rocco, Porta al. Salnitro i Porta alle Silici. W tej części miasta jest też Muzeum Górnictwa (Museo della Miniere) oraz Muzeum Historii i Górnictwa (Museo di Storia e Arte delle Miniere).  
       

       Nas jednak ciągnie do góry. Wieże, wieże, wieże, tutaj w Toskanii jest mnóstwo. Idziemy do Torre del Candeliere. Kolejne wejście na wieżę z poważną zadyszką i kolejne niezwykłe krajobrazy. Czy faktycznie ludzie kiedyś tak chodzili po tych schodach w górę i w dół? To niemożliwe. Ale gdy w końcu, pokonawszy własne słabości, udaje nam się dotrzeć na szczyt, kolejny raz stwierdzamy, że warto. Niestety na murach nie ma wygodnych foteli i choćby niewielkich stolików, przy których można by się rozsiąść, z butelką białego schłodzonego wina i wpatrywać się w kolejne wzniesienia ciągnące się po horyzont.


       Pięknie, ale mimo pewnego wahania, jedziemy jednak dalej. Trudna decyzja bo miejsce atrakcyjne i jest co oglądać, z drugiej jednak strony ciekawość gna nas dalej, bo przecież nie wiadomo co tam jeszcze ciekawego może nas spotkać.
Campiglia Marittima
       Od tej strony, z której przyjechaliśmy do Campiglia Marittima nie zauważyłem żadnego parkingu i zupełnie nieoczekiwanie jechałem po krótkiej chwili ciasnymi uliczkami średniowiecznego miasteczka. Przejazd przez środek miasta, ulicami gdzie lusterka ocierają się o mury budynków, to lepsza zabawa niż wesołe miasteczko. W końcu trafiamy na parking i ruszamy na zwiedzanie. I znowu okazuje się, że trafiliśmy do jakiegoś górskiego kurortu. Tyle, że ten kurort ma ponad tysiącletnią historię, co widać i czuć na każdym kroku. A przy tym jest niewielu turystów, więc cieszymy się niezwykłymi widokami i atmosferom w zupełnej ciszy. Coś absolutnie niezwykłego. Wydaje się, że słyszymy jak przesuwają się cienie.


       Przy głównym placu miasta, Piazza della Repubblica, jest bardzo fajnie zlokalizowana knajpka, z tarasem widokowym, na którym można bardzo przyjemnie spędzić dłuższą chwilę. Jest jednak mały problem, przerwy obiadowe –  gdy doszliśmy na miejsce, okazało się, że mamy 3,5 godziny do otwarcia lokalu. Poczuliśmy się nieco rozczarowani i mimo, że bardzo nam się podobała atmosfera tego miasteczka, zdecydowaliśmy się ruszyć dalej.  
       Zanim jednak na dobra opuściliśmy Campilia marittima, jeszcze chwilę, pokręciliśmy się po jej uliczkach. Niezwykłe zaułki pełne kwiatów w donicach, piękny dzień i ta cisza. Co chwila naciskam spust migawki. Co ja robię. Przecież takie pstrykanie nie ma sensu. Tylko jak nie dać się, tak bez reszty, zaczarować okolicznościom. Jak to niesamowicie wciąga. Wszystko chciałbym mieć na zdjęcie. Tylko, kto będzie chciał później oglądać pokaz złożony ze stu tysięcy zdjęć?  Poza tym to ma niekorzystny wpływ na fotografowanie. Zauroczony miejscem niezbyt dokładnie przyglądam się temu co znajduje się w kadrze a później … ale fajne zdjęcie, byłoby, gdyby nie … A przecież można by tego uniknąć, wziąć głęboki oddech, jeszcze raz spojrzeć w wizjer. Może chwilę poczekać aż coś się zmieni, może samemu coś zmienić. Admiralnie, nie śpieszyć się!!!


Castagnetto Carducci

       A więc ruszamy dalej. Bez pośpiechu ale jednak. To już finał, ostatni nasz przystanek na bajecznym toskańskim szlaku, Castagnetto Carducci, niespełna dziewięciotysięczne miasteczko. Jego udokumentowana historia sięga roku 754!  Trzeba ten finał jakość uczcić. Szukamy jak najbardziej klasycznej włoskiej pizzerii. Bez problemu taką znajdujemy. Wąska, jak zwykle, uliczka, po jednej stronie knajpa po drugiej stoliki z widokiem na piękny pejzaż i przeciskające się samochody. Młody sympatyczny kelner zjawia się bardzo szybko. Mamy niejakie trudności z ustaleniem nazwy lokalu. Chłopak pisze więc w moim notatniku: Bruschetteria Enoteca „Sapori Mediterranei”. Trafiliśmy doskonale,  pyszna pizza i najlepsze domowe wino jakie kiedykolwiek piłem. Ja wiem, wąskie uliczki i przy nich małe stoliki, tak się dzieje we Włoszech w bardzo wielu miejscach, ale w takich miejscach czuję się jak w przeciągu; czy za chwilę jakaś owłosiona wielka łapa z przejeżdżającego obok samochodu nie zabierze mojej pizzy, albo co gorsza wina? Ale w tym miejscu, okazało się, że nawet, te dwa samochody, które przejechały ulicą w czasie naszego pobytu, nie zepsuły atmosfery. Do tego widok w drugą stronę …
       To zabawne, trzecie miasto tego dnia. W żadnym nie było mowy o tłumach turystów. A w każdym z nich spotkaliśmy naszych rodaków. Fajnie.


       Siedząc tak przy kolejnym dzbanuszku tego wyśmienitego wina podsumowywałem swój pierwszy pobyt w Toskanii. I stwierdziłem, że to wszystko działo się za szybko, dużo za szybko. Nie było czasu na refleksję, próby zastanowienia się nad tym gdzie jestem, co widzę, co czuję, to nie tak miało wyglądać. Muszę wrócić do Toskanii i chłonąć ją w wolniejszym tempie. Przecież i tak nie ma szans, by przez tydzień lub dwa dobrze ją poznać i dobrze się nią nacieszyć. To jak z wyspami greckimi. Możną tam wracać wiele razy i zawsze będzie coś do odkrycia.

       Wracamy przez Norymbergę. Jakże inny świat, też wyjątkowo piękne miejsce, mnóstwo niezwykłych zabytków. Ale ulice są szerokie, eleganckie, wszystko jak pod sznurek. Ile różnych twarzy może mieć piękno? Warto podróżować i być co chwilę zaskakiwanym różnorodnością otaczającego nas świata. Tylko hotelu A&O w Norymberdze nie polecam.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...