środa, 23 lutego 2011

Podróż do stolicy.

Wybrałem się w podróż do stolicy. Niby nic specjalnie ciekawego, robię to dosyć często. Ale tym razem było nieco inaczej. Jechałem na spotkanie z Bardzo Ważnym Urzędnikiem w sprawach związanych ze stowarzyszeniem, którego jestem członkiem. Nie był to, zatem wyjazd pod wpływem impulsu, ale przygotowywany od wielu dni. Poprzedzony był korespondencją mającą na celu umówienie spotkania i długim oczekiwaniem.
I wreszcie jest informacja: Pan Bardzo Ważny Urzędnik spotka się ze mną pojutrze o godzinie 11. Adrenalina skoczyła, szybka analiza możliwości komunikacyjnych. Samolot odpada, ceny, szczególnie na dwa dni przed odlotem są raczej kosmiczne niż lotnicze. Kolej? Intercity, odpada, pociąg ze Szczecina przyjeżdża do Warszawy chwilę po jedenastej. Znowu pozostaje samochód. Ale na spotkaniu z panem BWU chciałbym być świeży i wypoczęty a nie jak bielizna wyciągnięta z pralki. Muszę więc pojechać dzień wcześniej, przenocować w hotelu i rano, odpowiednio przygotowany, udać się na spotkanie.
Okazuję się, że w hotelu gdzie zwykle nocuję, nie ma wolnych miejsc, wybieram więc hotelik w Łomiankach, jest po drodze. Trasa do Warszawy? Znam już chyba na pamięć każdy kilometr. Zatankowałem do pełna, więc najbliższy planowany postój w Rzymie, karczmie koło Bydgoszczy. Nie mogę sobie odmówić przyjemności zjedzenia podwójnej porcji pierogów z kapustą i grzybami. Wyśmienite! A ten sos borowikowy, istne cudo. Po takim obżarstwie czułem się nieco ociężały, ale jakoś dojechałem na miejsce.
Hotel Villa Bellarosa, czyste i skromne, jak najbardziej odpowiednie miejsce do spędzenia nocy w delegacji. Po zainstalowaniu się w pokoju odpalam komputer i zamierzam nieco popracować. Niezbyt długo, aby rano być w jak najlepszej formie. Tym czasem niespodzianka, komputer nie chce współpracować. System się sypie. Próbuję ratować jakoś sytuację, nic jednak mi się nie udaje. W końcu macham zrezygnowany ręką, wyłączam sprzęt i patrzę na zegarek … Do diabła, druga godzina, znowu się nie wyśpię.
Rano jakoś zwlokłem się z łóżka i ruszyłem do centrum. Jak zwykle krążenie w kółko, aby  znaleźć wolne miejsce do zaparkowania. Jestem 15 minut przed czasem, udało się. Groźny pan ochroniarz oczywiście mnie nie wpuści. Wzywa do mnie kogoś z biura Pana BWU. Pani przychodzi z planem zajęć Pana BWU, na którym nie ma spotkania z zupełnie nieważnym panem ze Szczecina. Trochę się zapowietrzyłem. Miałem ze sobą kopię pisma, w którym mnie zapraszano na spotkanie z Panem BWU. O co więc chodzi? Pani oferuje swoją pomoc w wyjaśnieniu sprawy. Pan BWU jest na bardzo ważnym spotkaniu i z całą pewnością się ze mną nie spotka. Pani, z pisma, które jej pokazałem, szybko doszła do tego, kto spośród zastępców Pana BWU, pod tym pismem się podpisał. Niestety, tej pani, jakimś dziwnym trafem, akurat nie było w urzędzie. Udało się w końcu znaleźć zastępcę zastępcy, tyle, że z innego działu. Pani zastępca zastępcy była bardzo miła, tyle, że kompletnie niezorientowana, o co chodzi. Wysłuchała mnie, poczęstowała kawą i czekoladką i … na tym skończyła się moja wizyta w Bardzo Ważnym Urzędzie.
Cóż robić, zapakowałem się do mojego czerwonego wozidełka i ruszyłem w drogę powrotną. Tu już znowu pełna rutyna. Prawie, gdy ruszałem zaczynał prószyć śnieg. Gdy dojechałem do mojego stałego punktu tankowania, Shell przy dwupasmówce przed Płońskiem już po prostu padał śnieg. I coraz gęściej i gęściej. Tym razem w Rzymie zawinszowałem sobie pierś z kurczaka nadziewaną szpinakiem, znakomite. W czasie popasu w karczmie śnieg nie przestał padać. Dopiero, gdzieś koło Recza droga zrobiła się czarna.
Okazuje się, że nawet zwykły, roboczy wyjazd do Warszawy może dostarczyć niezwykłych przeżyć, które na długo pozostaną w naszej pamięci.     

poniedziałek, 21 lutego 2011

Do Skradina po uśmiech na twarzy.

Aby przeżyć ciekawą przygodę żeglarską i zobaczyć coś ciekawego, czasami ludzie wypuszczają się na dalekie, egzotyczne wyprawy. Niestety niewielu jest szczęśliwców, mogących sobie pozwolić na wielotygodniowe włóczenie się po morzach i  oceanach. I też, trzeba to uczciwie powiedzieć, nie dla wszystkich, bujanie się po bezkresnym oceanie jest pasjonujące, to jest zabawa dla prawdziwych miłośników żeglowania. Na szczęście, gdy na pokładzie jest załoga o różnych zapatrywaniach co do piękna tego sportu, przy odrobinie dobrej woli można wymyślić trasy atrakcyjne pod wieloma względami i nie koniecznie gdzieś bardzo daleko. Do takich, bardzo atrakcyjnych akwenów należy wybrzeże Chorwacji, na którym aż się roi od urokliwych zakątków. Do tego klimat tam jest wyjątkowo miły, więc żeglowanie to sama przyjemność.

Niezwykłe wrażenie na żeglarzach robi Šibenik, miasto położone przy ujściu rzeki Krka do Adriatyku. Początkowo płynęliśmy przez  Šibenska Vrata, stąd jeszcze nie widać miasta. Później  wpływa się w kanał Sv. Ante, który ma ok. 1,4 Mn długości. Po drodze mijamy dziwne magazyny, do których wejścia wykute są w skale, od strony wody. I w pewnym momencie wyłania się panorama miasta. Z daleka nawet nie wygląda to specjalnie interesująco. Za to kiedy już podpłyniemy i zacumujemy czeka nas wiele sympatycznych niespodzianek. W okolicy wiele miejscowości może pochwalić się rzymskim rodowodem, tym czasem Šibenik został założony przez Chorwatów. Pierwsze wzmianki o nim pochodzą z roku 1066, a prawa miejskie uzyskał w 1298 roku. Więc mimo wszystko jest to miasto z bardzo bogatą tradycją. Co ciekawe miasto nigdy nie zostało podbite przez Turków.
Do 1991 roku miasto było dosyć bogatym ośrodkiem przemysłowym. Niestety serbskie bombardowania, w okresie wojny po rozpadzie Jugosławii, doprowadziły do tego, że miasto podupadło. W 2003 roku miasto liczyło sobie 37 tyś. mieszkańców.
Pierwszym miejscem które przyciągnęło naszą uwagę była Twierdza św. Michała (Utvrda Sv. Mihovil), górująca nad miastem, Aby wdrapać się na nią trzeba było włożyć nieco wysiłku, a że nie wszyscy członkowie załogi byli w pełnej formie po kolacji dnia poprzedniego, nie było to takie proste. Do tego, po drodze zaszliśmy na cmentarz, gdzie niektórzy  najwyraźniej mieliby ochotę pozostać na dłużej.
Z resztą cmentarz sam w sobie bardzo interesujący. Interesujący przez swoje położenie na stromym, skalistym wzniesieniu, interesującym przez inność form grobów, często bardzo ozdobnych czy wreszcie interesujący poprzez historię, której ślady można tam odnaleźć. Główny cel tej części wycieczki wciąż jednak był przed nami. Kto jako tako zebrał się w sobie, ruszył dalej. Warto było. Widoki jakie można podziwiać z wysokości twierdzy są bardzo efektowne.



Gdy już nasyciliśmy się niezwykłymi widokami miast i pobliskich wysp ruszyliśmy zwiedzać miasto. W tym pędzie do góry nie zwróciliśmy uwagi jak urokliwe są wąskie uliczki, ile tam zbytków i bardzo zachęcających knajpek.
Chodzenie po tych tajemniczych zaułkach jest samo w sobie wielką frajdą. I tak klucząc to tu to tam, czasami bez celu,  trafiliśmy do jednego ze sztandarowych zabytków miasta, katedry św. Jakuba (sv. Jakov), którą budowano od 1402 roku aż do 1536. Jak w przypadku wielu innych niezwykłych dzieł architektonicznych z XV wieku, również i tu swoje mocne piętno odcisnął genialny chorwacki architekt i budowniczy Juraj Dalmatinac. Powierzono mu kierowanie budową w 1441 roku co też czynił aż do swojej śmierci w 1447 Do tej pory, 71 rzeźb głów mieszkańców Šibeniku jego autorstwa wzbudza powszechne uznanie.
W końcu musieliśmy jednak gdzieś odpocząć, więc daliśmy się skusić jednej z knajpek. Po krótkim, niestety, odpoczynku ruszyliśmy na targ owocowo-warzywny uzupełnić zapasy. Nieco byliśmy rozczarowani wizytą na targu. Ani specjalnego klimatu, ani wielkiego wyboru ani też specjalnie niskich cen tam nie zastaliśmy. Może to nasza wyobraźnia kazała nam oczekiwać nie wiadomo czego, może to wpływ wcześniejszego krążenia ciasnymi zaułkami miasta? Tym czasem, nic z tych rzeczy, jakoś tak bardzo po europejsku, porządnie, ceny niezbyt zróżnicowane, nawet potargować się nie bardzo było można.
Pakujemy zakupy na jacht i ruszamy w górę rzeki Krka. Po drodze mijamy liczne hodowle muli. W końcu przy jednej z nich się zatrzymujemy i kupujemy prawie całe wiadro miejscowego przysmaku. Kapitan zobowiązał się, że osobiście przygotuje mule w winie. W swojej naiwności nie upewniliśmy się co nasz zacny kapitan miał na myśli, mówiąc że przygotuje nam te mule. W praktyce wyszło tak, że przez następne dwie godziny cała załoga miała pełne ręce roboty, a kapitan snuł swoje barwne morskie opowieści. Zapomniałbym, w pewnym momencie wykonał telefon do jednej z knajp w miejscowości Skradin, dokąd zmierzaliśmy i złożył zamówienie na jagnięcinę z rusztu, co jak się później okazało należy mu zaliczyć jako wielki plus. Bo o ile mule nas nie powaliły, to wieczorna uczta z
jagnięciną i pieczonymi rybami w rolach głównych, okazała się być wyśmienita, po prostu palce lizać. Do tego, mieliśmy niewątpliwe szczęście zacumować niemal vis a vis lokalu pewnej wdowy. Sądząc po mnóstwie pamiątek z naszego kraju, nie byliśmy jedynymi Polakami, którzy tam trafili. A specjalnością zakładu są trunki własnej produkcji. Posiedzieliśmy sobie tam, oj posiedzieliśmy! A że, jak już wyżej wspomniałem, na jacht nie mieliśmy daleko, więc nie było problemów z powrotem. Nawet nie była nam potrzebna barlina, która, jak głosi żeglarska legenda, została wynaleziona właśnie w tym miejscu, by żeglarze wychodzący od wdowy nie mieli problemu z odnalezieniem drogi na swoje jachty.
Sama miejscowość też okazała się wielce sympatyczna, z niezwykłym klimatem. Na tym jednak miejscowe atrakcje się nie skończyły.  Rano przeokrętowaliśmy się na mały stateczek turystyczny, który zawiózł nas jeszcze bardziej w górę rzeki, do parku narodowego Krka. Móc podziwiać wodospad Skradinski Buk i jego okolice to jest duże przeżycie estetyczne. 800 metrów długości,

17 kaskad, łączna wysokość ok. 46 metrów. Oczywiście, natychmiast, gdzieś z tyłu głowy pojawia się porównanie z rezerwatem Plitwickie Jeziora. Nie wiem, naprawdę nie wiem, co mi się bardziej podobało. Natomiast wiem z całą pewnością, że takie miejsca, że takie przeżycia, jak w ciągu tych dwóch dni, wciąż podsycają we mnie chęć podróżowania i odkrywania dla siebie kolejnych niezwykłych miejsc. To jest właśnie to, szczególnie jak się to robi w tak miłym towarzystwie.

niedziela, 13 lutego 2011

Kornaty - wyspy piękne inaczej.

Nasza nacja ma jakąś niezwykłą skłonność do bardzo krytycznej samooceny. Oczywiście, gdy mówimy sami o sobie, to wszystko jest super. Na wszystkim się znamy, jesteśmy świetnymi kierowcami, mamy doskonałe poczucie humoru, jesteśmy wybitnymi organizatorami itd. Gdy zaczynamy mówić o nas, Polakach, ogólnie, nagle się okazuje, że jesteśmy kompletnie do niczego. Jesteśmy leniami, nic nie potrafimy zrobić, kompletnie leży organizacja pracy, nasi lekarze to konowały, politycy to złodzieje i szuje, a jako kierowcy zachowujemy się jak stado baranów! (czy to przypadkiem nie jest obraźliwe dla baranów). Wystarczy jednak rozejrzeć się po naszych najbliższych sąsiadach, czy też po tych dalszych, żeby szybko zorientować się, że tam żyją tacy sami ludzie jak my.
Wszystkie nasze wady odnajdziemy również i tam. Kiedyś nawet, podróżując po niemieckich autostradach, złapałem się na dosyć ryzykownym uogólnieniu, że najgorszymi kierowcami jakimi tam spotkałem są Holendrzy. Szybko jednak się opanowałem. To, że w ciągu, stosunkowo krótkiego czasu, kilku Holendrów wykonało dziwne manewry, nie daje mi absolutnie żadnych podstaw do  tak daleko idącego uogólnienia. A afery gospodarcze? Czy to tylko nasza specyfika? Choćby ostatnio dioksyny w niemieckiej żywności. A politycy? Nawet Szwedzi mieli problemy z politykami używającymi służbowych kart kredytowych do płacenia za prywatne zakupy. Francuscy politycy co i raz dostarczają przykładów skandalicznego zachowania. Premier Włoch Berlusconi ….
Rozmyślałem o tym wszystkim patrząc na łyse jak kolano wyspy archipelagu Kornaty. Bardzo mocno reklamowanego parku narodowego, obejmującego ok. 150 wysp i wody wokół nich. Kornaty nie specjalnie mi się podobały, choć niewątpliwie fajnie jest pływać między, tak gęsto usianymi wyspami. Zdania na temat tego co jest piękne, a co nie zwykle są podzielone. Również Kornaty mają swoich wielbicieli. George Bernard Shaw napisał np., że „Bogowie chcieli ukoronować swoje dzieło i ostatniego dnia tworzenia z łez, gwiazd i tchnienia morza stworzyli Kornati”. No cóż, o gustach się nie dyskutuje.  Ale to co najbardziej przyciągnęło moją uwagę, to kamienne murki. Jest ich mnóstwo. Dzielą na kawałki, zupełnie łyse i bezludne wyspy. Gdzieś tam od czasu pojawi się jakaś koza, która sobie tylko znanym sposobem przemieszcza się po pionowych urwiskach skalnych. Mało tego, zgodnie z ustawodawstwem chorwackim niczego nie wolno tam budować. Ale murki stoją i przypominają o dziwnej naturze człowieka.
Zatrzymaliśmy się w bardzo przyjemnej zatoczce wyspy Opat. Cisza, spokój, bardzo nas to ucieszyło, bo akurat mieliśmy za sobą dosyć wietrzny i ogólnie trudny dzień żeglugi. Było już gdzieś około 23.00. W knajpce, jedynym obiekcie na wyspie, pustki, piec wygaszony. Skoro jednak przyjechali turyści, to obsługa się sprężyła i przygotowała nam całkiem dobre jadło: ryby i ziemniaki z warzywami pieczone na blasze. Było świetnie, humory nam dopisywały, do momentu gdy przyszło płacić. Była to zdecydowanie najdroższa kolacja jaką było mi dane jeść w Chorwacji i Grecji. Dla niektórych było to w ogóle najdroższa kolacja w życiu. Trzeba przyznać, że Chorwaci bardzo się starają, aby goście uważali pobyt w Chorwacji, za prawdziwy luksus.
Na szczęście, niedaleko jest Szybenik, Skradin  i rezerwat Krki. Tam też oskubią was z kasy, ale przynajmniej jest pięknie. Ale to już zupełnie inna historia

środa, 9 lutego 2011

Tatrzańska rozgrzewka

Już dobrze ponad rok jak nie byłem w Zakopanem. Oj, ckni mi się, ckni. Najgorsze jest to, że nie wiem, kiedy znowu będę mógł tam pojechać. Terminy ponapinane do granic możliwości, plany porobione już prawie do końca roku. Kiedyś przecież trzeba trochę popracować, by zarobić na kolejne wyprawy. Jak tu wcisnąć jeszcze Zakopane. Póki co pozostaje wspominanie różnych miłych chwil spędzonych w Zakopanem i na tatrzańskich szlakach.
Uwielbiam delektować się wchodzeniem w rytm górskich wędrówek, powoli, spokojnie. Nie należę do tych, którzy prosto z pociągu biegną na Rysy. Powoli i z namaszczeniem smakuję każdą chwilę. Dopiero 3-4 dnia wyruszamy na dłuższe i trudniejsze szlaki.
Jednym z najładniejszych szlaków rozgrzewkowych jest bez wątpienia trasa z ul. Słowackiego, przez Nosala, Nosalową Przełęcz, Kuźnice, Drogą Brata Alberta, Ścieżką nad Reglami do Polany Białego i dalej Doliną Białego do miasta, a właściwie do Małej Szwajcarii.
Idąc tym szlakiem mamy zawsze dużo zabawy z samych siebie. Już podejście na Nosala  sprawia, że mamy wrażenie, że nasze płuca wiszą na agrafkach. Przyjeżdżają tacy, kompletnie nie przygotowani i pną się do góry. Chociaż Nosal to tylko 1206 m npm, ale w takiej sytuacji to poważne wyzwanie. Na szczęście, to podejście nie jest specjalnie długie, niecała godzina, więc wystarczy kilka głębszych wdechów na szczycie by wrócić do normalnego oddechu. A przy okazji, jesteśmy już w górach, podziwiamy piękne widoki i cieszymy się rozpoczynającym się urlopem. Po skonsumowaniu jakiegoś wysoce energetycznego batona ruszamy dalej.
Ta część szlaku to prawdziwy spacer, który do tego kończy się w Kuźnicach, które kuszą różnymi kulinarnymi zapachami. I jak tu się oprzeć pokusie zjedzenia kilku grillowanych oscypków z żurawiną? Po prostu uwielbiam je. Kiedy już mamy za sobą ten sympatyczny rytuał, ruszamy dalej Drogą Brata Alberta. Czasami zbaczamy do klasztoru Albertynek poczuć specyficzną atmosferę tego miejsca. Po kilku minutach skręcamy na Ścieżkę nad Reglami i znowu mała zadyszka. Podejście nie jest może szczególnie wymagające a do tego jest stosunkowo krótkie, ale przecież to pierwszy dzień i mamy już za sobą Nosala. Podejście się kończy, trafiamy na niewielką polankę i … padamy. Do posiedzenia przez chwilę zachęcają również fajne widoki w kierunku Kasprowego i okolic.
Dalej już tylko relaks z różnymi miłymi niespodziankami. Np. kilka uroczych drewnianych mostków. Zawsze się tam zatrzymujemy, gdyż to miejsce wręcz wymusza zrobienie kolejnych, pamiątkowych zdjęć. Zdjęcie za zdjęciem, w pionie, w poziomie, na głowie, z damą na rękach itd. Itp. Ależ to frajda.
Jednak ten kto tam jeszcze nie był, nie wie, że czeka nas jeszcze jedno takie miejsce, gdzie dostaje się fotograficznego „świra”. Kiedy już zejdziemy w Dolinę Białego, w pewnym momencie otwiera się przed nami niezwykły fragment tej doliny. Jesteśmy jakby w jakimś kanionie. Przypominają się oglądane w dzieciństwie westerny. Są różne elementy krajobrazu, które sprawiają, że te miejsce jest wprost bajeczne: rwący strumień, pionowe ściany skał, niezwykłe drzewa i wijąca się środkiem ścieżka. Niestety, jak to często w górach, wcale nie jest łatwo zrobić niezłe zdjęcie. Światło! Zawsze go gdzieś brakuje, a gdzieś jest w nadmiarze. Jest mało miejsca aby zając odpowiednie miejsce. Bez względu jednak na takie, czy inne trudności, migawka aż się grzeje.
W końcu jednak trzeba ruszyć dalej. Dzień powoli się kończy. Wychodzimy na Drogę do Białego. Wita na piękna bryła hotelu Belvedere. Piękny to on i jest ale raczej nie dla nas. My możemy się tam napić herbaty i zjeść ciasteczko. Przepraszam, raz byliśmy tam w innym celu. Spędziliśmy tam przeuroczy wieczór słuchają piosenek śpiewanych przez panów Sikorowskiego i Turnaua. Panowie pięknie śpiewali, tryskali humorem, chyba dobrze się bawili, my jak najbardziej tak. Niestety na kolację z artystami pójść już nie mogliśmy. 
Mijamy więc Belvedere i kierujemy się na ulicę Zamoyskiego do Małej Szwajcarii, tam jest dopiero prawdziwy finał naszego szlaku.

niedziela, 6 lutego 2011

Na końcu świata, w Nowym Warpnie

Późne popołudnie. Pusta ulica. Od czasu, do czasu, ktoś chyłkiem przemknie pod murem. Wiatr niekiedy podnosi tuman kurzu. I tylko brakuje pijanego kota, który przechodząc przez plac przy ratuszu, potyka się o własne łapy i pada. Znacie ten pejzaż? Pewnie wielu odpowie: No jasne! Przecież to typowa sceneria z westernów. Zaraz pojawi się dwóch rewolwerowców i rozegra się pojedynek na śmierć i życie.
A właśnie, że nie. Zachód to i owszem jest, ale w żadnym wypadku dziki. A nasz krajowy. Dokładniej północny zachód. A ci dwaj to żadni rewolwerowcy. To żeglarze, którzy przed chwilą dopłynęli do mariny i idą do sklepu uzupełnić zapasy piwa, ewentualnie również i inne. To Nowe Warpno, jedno z dwóch, moich ulubionych miast nad Zalewem Szczecińskim. Bywam w nim teraz i dla przyjemności i w związku z pracą, ale zawsze z przyjemnością. Tak jest od dawien dawna. Na hasło „Nowe Warpno” pojawiają się w moim umyśle różne obrazy. Oto jestem nastoletnim chłopakiem, jesteśmy z rodzicami z wizytą u ich znajomych. Po kolacji idziemy z synem gospodarzy na poddasze i po raz pierwszy mam okazję wysłuchać z  gramofonu pierwszej płyty Budki Suflera.  „Lubię ten stary obraz”. „Szalony koń”, do tej pory na wspomnienie tamtej chwili przechodzą mnie ciarki po plecach. Albo inny obraz: jest sierpień, jesteśmy na obozie naukowym z uczelni, prowadzimy badania ankietowe wśród mieszkańców Nowego Warpna, znakomita atmosfera, dużo absolutnie nowych wrażeń dla młodych ludzi a przy tym świetna zabawa. Nagle w kilku miejscach, nielicznych ze względu na specyfikę miasta, pojawiają się flagi i transparenty z różnymi postulatami. Jest rok 1980, przedwcześnie wkraczamy w dorosłość.

Dzisiaj w Nowym Warpnie mieszka raptem ok. 1200 osób, czyli mniej niż w XVIII wieku. Miasto o ciekawej historii, przychylne żeglarzom i świetnie nadające się do wypoczynku. Lokacja miasta miała miejsce najprawdopodobniej w 1295 roku, ale osada istniała tam już dużo wcześniej. Pierwsza wzmianka o kościele w Nowym Warpnie pochodzi z roku 1267, a więc ok. trzydzieści lat wcześniej niż lokacja. Miasto do dzisiaj zachowało średniowieczny układ urbanistyczny. A prawdziwą jego ozdobą jest ratusz ryglowy pochodzący z XVII wieku. Również kościół jest ciekawym obiektem, choć z zewnątrz raczej jest skromny. W środku można znaleźć m.in. organy z XVIII wieku, barokowy ołtarz z 1704 roku, czy też kilka innych zabytkowych dzieł. Po zwycięstwie reformacji na tych terenach był to aż do końca II wojny światowej kościół protestancki. Od 15.08.1946 roku jest kościół rzymskokatolicki. Dzisiaj pełni funkcje nie tylko sakralne, ale jest też ośrodkiem życia kulturalnego lokalnej społeczności.
Ciekawym epizodem w historii miasta, był okres władztwa szwedzkiego w latach 1648-1720. Chcieli oni z Nowego Warpna stworzyć twierdzę. Centrum miasta znajdowało się na wyspie, oddzielonej od stałego lądu fosą. Szwedzi nie zrealizowali swojego planu do końca. Za mało czasu, do tego jeszcze wielki pożar w 1692 rok, po którym znaczna część mieszkańców przeniosła się do położonego po drugiej stronie jeziora nowowarpieńskiego, Starego Warpna-Alt Warp. Szwedzi panowali krótko, ale fortyfikacje, które pozostawili, rozebrano dopiero w XIX wieku. Wtedy też, zasypano fosę i miasto znalazło się na półwyspie.
Później przyszło panowanie pruskie. Niewiele osób wie, że na wysokości Nowego Warpna rozegrała się pierwsza bitwa morska stoczona przez Prusy. Było to 10.09.1759 roku. Przeciwnikiem była flota szwedzka, która okazała zbyt mocna. W 1846 roku zapadła decyzja o wybudowaniu grobli łączącej Neu Warp z Alt Warp. Prace nad projektem trochę się ślimaczyły, zupełnie jak współcześnie u nas. W rezultacie projekt ten zatwierdzono dopiero w 1908 i nigdy go nie zrealizowano. Ale i tak okres panowania pruskiego to nienajgorsze lata dla rozwoju Nowego Warpna. Pod koniec XIX wieku powstało połączenie kolejowe ze Szczecinem, którego już dawno nie ma. W tym czasie znajdował się tam również dom starców, szpital, poczta, szkoła, dom towarowy, łaźnia miejska i mleczarnia. Natomiast w okresie międzywojennym Niemcy odkryli uroki turystyczne miasta, co przyczyniło się do dalszego rozwoju.
Niestety po II wojnie światowej miasto nie miało tyle szczęścia. Położenie geograficzne sprawiło, że Nowe Warpno znalazło się na „końcu świata”, i to takim końcu, który nikogo nie interesował. Krótki okres prawdziwej prosperity pojawił się gdy nastał czas promów wolnocłowych. Był to wtedy jeden z najbardziej ruchliwych portów w Polsce. Pogranicznicy odprawiali codziennie tysiące ludzi. Sam też raz skorzystałem z tego dobrodziejstwa. Akurat mieliśmy okrągłą rocznicę ślubu. Wziąłem więc dwóch pomocników, obowiązywały limity, i zrobiliśmy stosowne zakupy. To eldorado szybko jednak się skończyło i znowu zapanowała cisza i spokój.

Obecne władze starają się aby wykorzystać niewątpliwe walory turystyczne tych okolic. Czeka ich jednak wiele pracy. Na pewno dobrym pociągnięciem było oddanie w prywatne ręce portu rybackiego w 2009 roku. Firma SKAGEN, która zajmuje się czarterowaniem jachtów wzięła się z zapałem do pracy. W pierwszej kolejności zrobili przyzwoite sanitariaty. Chwała im za to. Sprawili też nam, wspólnie z jedną z piekarni (przepraszam, nie pamiętam którą) bardzo miłą niespodziankę w czasie Etapowych Regat Turystycznych. Otóż, rano, przed wypłynięciem w rejs czekały na nas na kejach kosze z bułkami. W pierwszej chwili żeglarze byli nieco zaskoczeni i nie bardzo wiedzieli o co chodzi, ale gdy wszystko się wyjaśniło, radość była wielka. A sama marina jest bardzo sympatyczna. Trzeba, jak to na Zalewie, uważać by dopływając do Nowego Warpna nie wpakować się na mieliznę. Najlepiej trzymać się toru wodnego. Na samym Zalewie mnóstwo sieci i ogromne kamienie tuż pod wodą w okolicach Podgrodzia. Trzymam kciuki za tych ludzi, którzy chcą coś zrobić w Nowym Warpnie.

Z zupełnie innej beczki, nasunęła mi się refleksja, gdy przeglądałem zdjęcia mające stanowić ilustrację tego tekstu. Byłem w Nowym Warpnie już wiele razy, wydawało mi się, że zrobiłem sporo zdjęć, tym czasem nie miałem co wybrać. Czasami, często, nie fotografuję czegoś, bo już tu byłem, bo już to obfotografowałem. A gdy dochodzi co do czego, to okazuje się, że nie mam takich ujęć, z których byłbym zadowolony. Dla czego tak oszczędzam? Przecież w dobie fotografii cyfrowej nie jest to niczym uzasadnione.
           

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...