poniedziałek, 26 grudnia 2011

Okna


       Koniec roku zwykle sprzyja różnym remanentom. I nie koniecznie chodzi mi o te koszmary magazynowe, gdy się przelicza nieskończone ilości śrubek, spinek i gwoździ.  Sięgamy pamięcią do chwil które minęły. Niektóre wprawiają nas w dobry nastrój, inne wywołują zadumę związaną z trudnymi chwilami. Przy tych retrospekcjach zazwyczaj wspieram się fotografiami. Nie tylko wracają wspomnienia, ale jest też okazja jeszcze raz spojrzeć na swoje „dokonania” fotograficzne i zastanowić się nad niezliczonymi brakami tych zdjęć. Czasami pojawiają się zupełnie niespodziewane spostrzeżenia. Ot, choćby to, że mam sporo zdjęć okien. Tak, właśnie okien. Gdy je robiłem nie zastanawiałem się nad tym, co sprawia, że właśnie okna są dla mnie takie intrygujące. Chyba, nie najlepiej to świadczy o mnie, jako o fotografie, ale tak się stało. Coś chciałem przez te zdjęcia  pokazać, ale nie całkiem miałem przemyślaną „ideologię”.

         Co jest takiego niezwykłego w oknach? A, to zależy, z której strony rzeczonego otworu się aktualnie znajdujemy. Idę sobie uliczką maleńkiego, urokliwego słowackiego miasteczka. Wszystko takie piękne, takie dopieszczone, aż nierealne. Wręcz baśniowo. I nagle w ciągu takich wycyzelowanych domów spostrzegam jeden z innej planety. Ledwo się trzyma, odpadający tynk, zapadnięta konstrukcja dachu. I okna … Okna zabite deskami. Zabite byle jak, byle jakimi deskami. A co jest w środku? Jaką tajemnicę kryje ten dom? Co można by podejrzeć przez te okno gdyby udało się cofnąć czas o parę lat? A może nie o parę lat, o kilkadziesiąt lat, albo jeszcze więcej? Jakie powikłane koleje losu sprawiły, że w tym ciągu domów, właśnie ten jeden jest w takim stanie. Jakie dramaty ludzi, może całych rodzin rozegrały się w tej opuszczonej budowli. Kiedyś, ktoś, zainwestował dużo pieniędzy i wybudował piękny, nowy dom. Ileż było radości, a i dumy zapewne też było niemało. A co było dalej?

       Chorwackie wioski nie są obrazem szczególnego dobrobytu. Domy przeważnie są niewielkie i bardzo skromne. Ale ich mieszkańcy starają się, by było ładnie i kolorowo. Przeważnie te chatki otoczone są barwnymi kwiatami. Idąc przez taką wioskę przekracza się bramę czasu. Gdzieś daleko za nami pozostaje zgiełk zwariowanej cywilizacji, szalonego pędu, popisywania się wielkimi lśniącymi limuzynami, przepychanie się przez tłum ludzi w hipermarketach. Tu rytm życia jest inny. Znowu zaczynam się zastanawiać co jest mi, tak naprawdę, potrzebne do życia. Robi mi się trochę głupio, że czasami daję się wpuścić w kanał, że się tak strasznie napinam i  gonię za czymś, co wcale nie jest mi niezbędne. Staję przed jednym z takich domków z innego świata, czystym i otoczonym kwiatami, jakich tu wiele. Ale jest w nim coś, co sprawiło, że właśnie przed nim się zatrzymałem. Przyglądam się przez chwilę. Przecież w tym oknie jest tylko jedna okiennica. I oczami wyobraźni widzę mieszkańców tego domu: dwoje starszych, pogodnych ludzi. Widzę ich promienne twarze. Na swojej ścieżce życia są już blisko końca. Już nie mają siły założyć nowych okiennic. A może już nie chcą tego robić. Nic już nie chcą ani nie muszą zasłaniać przed światem. Ale o swoje obejście wciąż dbają. Nie musi być bogato, nie musi być błyszcząco. Niech będzie jednak schludnie i ładnie.

       Gdy patrzymy na okna z zewnątrz przeważnie trawi nas ciekawość. Koniecznie chcielibyśmy zajrzeć do środka, co też tam się dzieje, co  robią ludzie tam mieszkający. Jakżeż inaczej jest gdy jesteśmy w środku. Patrzę w okno i pojawiają się emocje. W różnych miejscach, w różnych okolicznościach te emocje są bardzo odmienne. Gdy siedziałem w kokpicie jachtu płynącego po wzburzonym Morzu Egejskim odczuwałem po prostu radość żeglowania. W pewnym momencie zszedłem po coś do środka i mój wzrok zatrzymał się na bulaju. Chwilami cały bulaj znajdował się pod wodą. Wyobraźnia zaczęła pracować na zwiększonych obrotach. Nie w kokpicie, zalewany co chwilę falami, ale właśnie na dole, patrząc w ten mały bulaj dojrzałem cały ogromy i groźny majestat Posejdona. A gdyby ten bulaj nagle się otworzył?

        Nie, nie! To już lepiej przenieśmy się czym prędzej w jakieś spokojniejsze miejsce. Może na Biały Krzyż? Jest tam kilka knajpek. Przysiedliśmy w tej położonej najniżej. Zamówiliśmy coś ciepłego. Spojrzałem w okno. Wszystko przyprószone śniegiem, na oknie ozdoby świąteczne. I zrobiło się jakoś ciepło, przytulnie i cicho. Ciszy w zasadzie nie widać, a jednak. Siedząc w góralskiej chatce, patrząc na lekko padający śnieg i popijając grzańca miałem wrażenie, że cisza się zmaterializowała. A może to ten grzaniec?

       Ciągle przenosimy się z miejsca na miejsce. Żyjemy w zwariowanym tempie. Wyrywamy się w końcu, gdzieś ma wieś, i miejsce nie ma znaczenia. Najważniejsza jest przecież ucieczka od miejskiego zgiełku. Wiem, że większość z nas z trudem wytrzymuje jeden dzień na prawdziwej wsi. Wiem, że to tylko takie gadanie zblazowanych mieszczuchów. I nawet jak zamieszkają gdzieś pod miastem, to i tak żyją dokładnie tak jak żyli w mieście. A dla mnie to jest naprawdę coś niezwykłego. Mam swoje Kolechowice, gdzie nie byłem już od lat i do których tęsknię. Też dałem się wciągnąć w tę zwariowaną spiralę gonitwy za własnym ogonem. Spójrz przez te okno. Ileż tu spokoju, napięcie spływa z ciebie, czujesz się odprężony i jakby lżejszy. Słychać śpiew ptaków, gdzieś dalej rżą konie, przez podwórko leniwie przeszedł kot.  Czy to jest ten lepszy świat? Nie wiem, ale dla zdrowia psychicznego, bardzo potrzebny.

        Zdarza się, że niektórzy mają wyjątkowo piękny widok z okna w obiekcie, w którym przebywają. Tylko, że znaleźli się tam, nie całkiem z własnej woli i do tego na ładnych parę lat. O czym tacy ludzie sobie myślą? Co zaprząta ich umysły? Nie wiem. Ale wiem, że w tym przypadku zdecydowanie wolę być po tej zewnętrznej stronie okna.
Postaw mi kawę na buycoffee.to

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Weekend na Stogu Izerskim


     Rejon Gór Izerskich nie należy do najpopularniejszych regionów turystycznych w naszym kraju. Daje się to odczuć już po minięciu Gryfowa Śląskiego i wjechaniu na drogę do Mirkowa. Nagle robi się jakby ciszej, nieco tajemniczo. Na drodze nie ma specjalnego ruchu, na szczęście, bo wąskie te drogi. Mimo to jedzie się po nich bardzo przyjemnie. Przypomniały mi się czasy dzieciństwa, kiedy to na większości polskich dróg tak było. Z zadumy i rozmarzenia wyrwał mnie samochód, który wyłonił się zza kolejnego zakrętu i jadący po mojej stronie drogi prosto na mnie. Przyhamowałem, tamten zjechał na swoją stronę. Przeleciały mi przez głowę, wszystkie te sytuacje drogowe, w których uczestniczyłem lub, których byłem świadkiem, które rozgrywały się na pustych lub prawie pustych drogach. Jest w tym coś zupełnie irracjonalnego. Na drodze dwa samochody, dobre warunki pogodowe i dochodzi do kolizji. O co tu chodzi?

       Dojeżdżam w końcu do Świeradowa, gdzie mam się spotkać z pozostałymi uczestnikami imprezy pod nazwą Darbórki. Okazuje się, że do końca II wojny światowej ta miejscowość nie miała polskiej nazwy. Istniała tylko nazwa niemiecka: Bad Flinsberg, a Świeradów Zdrój pojawił się dopiero w 1947 roku w wyniku referendum. Umówiliśmy się przy domu zdrojowym, okazałym i efektowym budynku z 1899 roku. Wszak kurort tu już od bardzo dawna. Pierwsze wzmianki o właściwościach leczniczych tutejszych wód pochodzą z roku 1572. Badania potwierdzające te właściwości przeprowadzono w 1783.

       W samym domu zdrojowym cisza i spokój. Jakieś trzy-cztery stoiska odpustowe, na których dominowały artykuły o charakterze świątecznym. Przecież to raptem dwa tygodnie do Świąt Bożego Narodzenia. No! Przeleciał kolejny rok. A tam na końcu dwóch dżentelmenów gra w szachy, takie duże, na szachownicy na posadzce. Ale fajne. Przystanąłem obok, coraz bardziej wciągałem się w kibicowanie. Magiczny świat szachów. Najpierw jeden z panów zyskał lekką przewagę. Po chwili drugi lekko przechylił szalę zwycięstwa na swoją drogę. Zacząłem analizować poszczególne posunięcia. Gdzieś ulotnił się cały świat. Coś mnie tknęło, spojrzałem na zegarek. Już pora. Rozejrzałem się dokoła i zauważyłem kilka znajomych postaci. Towarzystwo już się zbierało.

       Plan był następujący: gitary i co cięższe bagaże pojadą nowowybudowaną gondolą wraz z czterema osobami, które nie mogły iść na piechotę. Reszta idzie czerwonym szlakiem. Te podejścia to już legenda Darbórkowych imprez. Ludzie są do nich świetnie przygotowani. Co najmniej połowa imprezowiczów ma przygotowane różne niespodzianki w piersiówkach. To prawdziwa rewia najbardziej wymyślnych mieszanek. A ileż przy tym ochów, achów, cmokania i wywracania oczami z ukontentowania. W takich warunkach to można iść, choćby na koniec świata. I dobrze, że jesteśmy w takich radosnych nastrojach, bo z kondycją jest umiarkowanie dobrze. I tylko, dzięki talentowi w piersiówkach i niekończącym się żartom można dotrzeć do Schroniska na Stogu. Położonym na wysokości 1060 m npm. Zajęło nam to 1,5 godziny. Niektórym nieco dłużej, ale jakie to ma znaczenie. A u góry… pyszny chleb rycerski z placu Bema i smalec własnej roboty, niebo w gębie.

       Darbórki to niebanalny pomysł na spędzenie imienin przez moich przyjaciół Basię i Darka. A może odwrotnie, imieniny to pretekst do zorganizowania czegoś takiego? Nie ważne, tak czy owak, to już po raz dziesiąty organizowali swoje imieniny gdzieś w schronisku, w gronie licznych przyjaciół.  To są ludzie, którzy nie idą na skróty, nie są pożeraczami telewizyjnej papki i hamburgerów. Dają coś od siebie, angażują się, myślą. Obcowanie z nimi to prawdziwa przyjemność, to sposób na odreagowanie bólów egzystencjalnych, ucieczki od bezinteresownej zawiści i obezwładniającej głupoty, tak niestety powszechnej. Dają, ale i otrzymują. Przychodzą do nich ludzie równie niebanalni. Na tych imprezach nie ma DJ-ów i disco polo, ale są niesamowicie utalentowani ludzie, którzy grają i śpiewają, niekoniecznie „Hej! Sokoły”. W tym roku było aż sześć gitar. Tradycją Darbórek są różne konkursy. W tym roku był to konkurs na najlepszą fraszkę. Oj! Było uciechy, co niemiara. Jako, że to dziesiąte Darbórki, zaproszeni, w wielkiej tajemnicy prze solenizantami, zamówili wielki tort, na którym było zdjęcie Basi i Darka, nieco „ucharakteryzowanych”. Obdarowani byli wzruszeni, ale i żartów okolicznościowych nie zabrakło.

       Niestety, nie należę do członków założycieli tego bractwa. Z Darkiem znamy się raptem 16 lat. A jest to towarzystwo dosyć szczególne. Znają się od wczesnej młodości. Żeglują, jeżdżą na nartach, chodzą po górach, pływają kajakami itd., itp, a przy tym są niesamowicie kreatywni. Jest to więc społeczność dosyć jednorodna. A tu nagle woła mnie Darek, abym szybko biegł z aparatem, bo trzeba coś uwiecznić. Wychodzę w pośpiechu przed budynek i widzę … zjawisko z innego świata. Co ja mówię, z innego świata, z innej planety. Dziewczyna w różowym płaszczyku, różowej wełnianej czapeczce z kwitkiem, różowych bucikach, z walizką i kilkoma torebkami, machająca do nas energicznie rękoma. Z daleka widać, że energia z niej aż kipi.  Oniemiałem. Kogoś takiego jeszcze w tym gronie nie widziałem. Kontrast między tą damą a resztą, niesamowity. Okazuje się, że nie musimy być wszyscy tacy sami, by móc się dobrze bawić. Świat jest niesamowicie kolorowy.

       Jak towarzystwo jest dobrane, to i trudno mu się rozejść. W niedzielę, schodziliśmy już w stylu dowolnym. Jedni wcześniej, drudzy później. Jedni prosto w dół, inni nieco dookoła. Ale w jakimś momencie, jeszcze przed rozejściem, rzucił, że w Świeradowie jest taka knajpa La Gondola, gdzie dają dobre jedzenie. Ha! Ha! Ha! Wystarczyło. Ponad połowa imprezowiczów zlądowała w La Godola. Zabrakło miejsc. Zmienialiśmy się przy stołach, ale i tak niektórzy zrezygnowali z czekania. A czekać było warto, bo jedzenie było faktycznie pyszne i  w bardzo umiarkowanych cenach. Ja przetestowałem solę w szpinaku. Poezja!

niedziela, 4 grudnia 2011

Ateny - Bogowie w cieniu złodziei.


       Posejdon nie odpuszcza nam do samego końca. Z Poros do Aten znowu pod tężejący wiatr. W rezultacie 30 Mm dzielące te dwa porty pokonujemy w prawie 9 godzin.  W końcu cumujemy w marinie Alimou, z resztą przy wydatnej pomocy Janisa i jego kolegi. Świetni ludzie, żadnego zniecierpliwienia, spokojnie i rzeczowo. Najważniejsze by wszystko odbyło się bezpiecznie.

       To już prawie koniec. Jest po prostu smutno. Chciałoby się płynąć i płynąć. A tu nic z tego, trzeba wracać. Robimy klar, by móc jutro rano oddać jacht. Grecy sprawdzają w jakim stanie oddajemy jacht. Trochę się obawiam o te zarysowania na burtach. Trudno, co będzie, to będzie, przecież głów nam nie pourywają. Ale to dopiero jutro.

       Wieczorem jedziemy tramwajem pod parlament. Słońce zdążyło się już schować. Plac przed parlamentem nie jest jakoś nadzwyczajnie oświetlony, robi się więc nieco tajemnicza atmosfera. Obce, bajkowe miejsce, wokół duchy starożytnych bogów i herosów.  Oglądamy zmianę warty. Mam okazję podziwiać  to widowisko już drugi raz, ale i tak jestem pod wrażeniem. Cóż za szalony choreograf układał te kroki. Tutaj nawet Jaś Fasola odpada w przedbiegach. Stoimy i gapimy się na tych dzielnych wojaków, z pomponami na butach, i za wszelką cenę staramy się zachować minimum powagi, choć przychodzi to nam z największym trudem. Na szczęście nie jesteśmy sami. Grupka turystów z najróżniejszych stron świata robi dokładnie to samo co my. Gapią się zdumieni i chichoczą półgębkiem.

       Gdy dzielni wojacy zakończyli już swój pokaz ruszyliśmy w kierunku Akropolu. Najpierw jakieś magiczne, bardzo kolorowe i tłoczne uliczki. Tutaj aż kipi radością. Pełno śmiechów, głośnych rozmów i mnóstwo najróżniejszych knajpek. Ale gdy rozpoczyna się podejście na wzgórze, uliczki robią się jeszcze węższe, a tłum zdecydowanie się rozrzedza. Robi się jeszcze bardziej tajemniczo i intrygująco. Wspinamy się coraz wyżej. Podziwiamy niezwykłe zabytki  starożytności. Akropol robi ogromne wrażenie, zarówno przez swoją wielkość jak i usytuowanie. A właściwie przez połączenie jednego z drugim. Na cóż, jest już późno, więc na sam Akropol nie wejdziemy. Wszystko pozamykane i dokładnie pilnowane.

       Gdy w końcu weszliśmy na samą górę i przeszliśmy na drugą stronę wzgórza usłyszeliśmy jakieś strzępy muzyki. Poszliśmy jeszcze kawałek i spotkaliśmy całą grupkę ludzi zasłuchanych w dźwięki dochodzące zza muru. To chyba była jakaś opera. Kompletnie się na tym gatunku muzyki nie znam, więc nie mam pojęcia co to było, ale brzmiało absolutnie fantastycznie. A jakież niezwykłe doznania musieli przeżywać ludzie, którzy byli tam w środku ?! Jak ja im tej chwili zazdrościłem, i zazdroszczę nadal. Schodzimy coraz niżej.  Nie pojedziemy jednak tak od razu z powrotem do portu. Trzeba jeszcze przysiąść gdzieś i nacie szych się tą atmosferą. Jutro tu wrócimy, ale to będzie dzień, będzie więc zupełnie inaczej. Siadamy więc w ogródku kafejki, z której możemy podziwiać widok na fragment Akropolu. Ten wieczór mógłby trwać bez końca. Wracamy bardzo powoli. Po drodze do tramwaju, jest jeszcze tyle różnych sklepów, tyle ciekawych rzeczy do obejrzenia. Ale jutro koniecznie musimy tu wrócić.

       W sobotę rano odbiór jachtu nieco się przeciągał, bo musieli oszacować koszty naprawy powstałych uszkodzeń. O dziwo, wcale im nie chodziło o zarysowania na burcie. Interesowały ich uszkodzenia żagli. Nie były one wielkie, ale będzie to musiał naprawić fachowiec. Trzeba go zatem odnaleźć aby mógł wycenić swoją pracę. A jak wiadomo w Grecji nic nie dzieje się zbyt szybko, więc trochę się naczekaliśmy. W końcu wszystko zostało załatwione. Szkody zostały wycenione na 150 Euro, które zapłaciliśmy zadowoleni, że tylko na tym się skończyło. Samolot mieliśmy dopiero wieczorem, było więc trochę czasu aby wrócić na Akropol. Ludzie z MG zgodzili się, abyśmy zostawili u nich nasze bagaże, więc mogliśmy ruszać w miasto.

     Trasę mieliśmy już rozpoznaną. Tramwaj nr 5 zawiezie nas spod mariny ma plac przed parlamentem.  Piękna pogoda, wszystko pozałatwiane, można się cieszyć ostatnimi godzinami urlopu w Grecji. W tramwaju jakoś ciasno. Może tak jest zawsze. Pierwszy raz jadę tramwajem w Atenach w środku dnia. Robi się coraz ciaśniej, ktoś się strasznie rozpycha. No ale ja się nie dam przepchnąć. Mocno się zaparłem i stoję  Jak widać i w Atenach chamstwa nie brakuje. Dojeżdżamy do przystanku i robi się zdecydowanie luźniej. Jakiś chłopak łapie się po kieszeniach i ze zdumieniem na twarzy coś z ożywieniem mówi do stojącego obok mężczyzny. Wsadzam rękę do kieszeni … i stwierdzam brak portfela! Czar ostatnich godzin urlopu w Grecji prysł jak bańka mydlana. Wysiadamy na najbliższym przystanku i pędzimy z powrotem. Łudzimy się, że złodziej zabierze pieniądze a resztę po prostu wyrzuci. Niestety nic nie znajdujemy w okolicach tego feralnego przystanku.

       Trzeba zmienić plany. Pan w pobliskim kiosku pomaga nam odnaleźć numer telefonu do polskiej ambasady. Wszyscy, jak jeden mąż, a może jak jedna żona, wykasowaliśmy z naszych telefonów sms-y z informacją o tym numerze. Nikt nie uznał za stosowne, aby go zachować. Ale jest sobota, czy tam ktokolwiek pracuje? W ambasadzie nie, automat zgłoszeniowy podaje jednak numer, na który można dzwonić w pilnych sprawach, również poza godzinami urzędowania. Wydaje mi się, że moja sprawa taką jest, więc dzwonię pod wskazany numer. Odbiera znowu automat zgłoszeniowy. Zostawiam odpowiednią informację. Naradzamy się co robić. Przecież nie będziemy załatwiać tego w ósemkę. Szkoda aby wszyscy mieli zepsuty dzień. Już chcę dzwonić ponownie, gdy oddzwania do mnie pani z konsulatu. Po głosie poznaję, że nie jest specjalnie szczęśliwa, że zawracamy jej gitarę w sobotę. Jest jednak bardzo rzeczowa. Instruuje mnie, co i jak mam robić. Zacząć muszę od zrobienia zdjęcia. Jest sobota, więc i z tym może być pewien problem. Intuicyjnie, w swoich poszukiwaniach, kierujemy się w kierunku Plaki. Tam gdzie dużo turystów, tam może być czynny jakiś punkt foto. Intuicja nas nie zawodzi i po godzinie mam już „śliczne” zdjęcia do paszportu. Wciąż jesteśmy wszyscy razem, pora się rozdzielić. Młodziaki, Ania z Kamilem, postanawiają zostać z nami, dzielniaki. Reszta wycieczki rusza ku Akropolowi.

       Pani z konsulatu bardzo dokładnie tłumaczyła, gdzie znajduje się budynek naszego przedstawicielstwa, ale dla mnie to i tak czarna magia. Ateny to naprawdę spore miasto. Bierzemy więc taksówkę. Z początku są z tym pewne problemy, bo stojący w pobliżu taksówkarze nie wiedzą gdzie to jest. W końcu, gdy ustalają między sobą gdzie to jest, okazuje się, że to bardzo daleko. Trwają pertraktacje cenowe. Staje na 30 Euro. Jedziemy! Rozmawiamy z taksówkarzem o tym, jak to trudno się jeździ po Atenach, jakie to wielkie miasto. Pan opowiada nam o imigrantach, którzy przywieźli do Aten wiele zła. Gdy jesteśmy już w dzielnicy, gdzie mieści się konsulat, kierowca opowiada o różnych złych ludziach, którzy pobudowali sobie piękne domy w tej dzielnicy, bo to bardzo droga dzielnica. Dojeżdżamy w końcu na miejsce. Hmm, nie było wcale tak daleko.

       Drzwi konsulatu są zamknięte na głucho. Dzwonię na „zaprzyjaźniony” numer telefonu. Po chwili zjawia się pan z ochrony konsulatu. Rutynowe czynności kontrolne i możemy wejść do środka. Pani faktycznie nie jest specjalnie sympatyczna, ale jest bardzo kompetentna. Działa bardzo sprawnie. Po wypełnieniu stosownych formularzy, czekam, aż pani zrobi co do niej należy. W tym czasie oglądam pomieszczenie, w którym się znaleźliśmy. Różne ogłoszenia i informacje urzędowe, które wyglądają bardzo nieprzyjaźnie. Czy język i styl urzędowy naprawdę muszą takie być? Na jednej ze ścian natykam się na tablicę z ogłoszeniami o ludziach, którzy zaginęli w Grecji. Lektura tych ogłoszeń trochę mrozi krew w żyłach. Nagle na zewnątrz słychać jakieś poruszenie. Zjawia się pan z ochrony i wprowadza następną czwórkę. Co się stało? Zostali okradzeni, również z dokumentów! Pięknie.
       Pani z konsulatu zaprasza mnie do okienka. Wszystko załatwione. Dostaję tymczasowy paszport. Mogę wracać do Polski. Ale najpierw jednak pojedziemy na Plaką, chociaż na chwilkę. Z Akropolu już dzisiaj nici, ale chociaż zjemy coś u jego stóp. Wychodzimy z budynku konsulatu. Czuję mimo wszystko sporą ulgę. Idziemy przez całkiem ładną dzielnicę. Faktycznie domostwa tutejsze robią wrażenie. Kierujemy się do jakiejś większej ulicy, by złapać autobus lub tramwaj. Gdy w końcu trafiamy na przystanek autobusowy, spotykamy tam Polkę mieszkającą w Atenach. Okazuje się, że dojazd środkami miejskiej komunikacji jest nieco powikłany, ale taksówki w Atenach są tanie (?). Pani zatrzymuje pierwszą z brzegu taksówkę i pyta o cenę za przejazd na plac pod parlamentem. Pan mówi, że jakieś 5 Euro. Dobił mnie do reszty, ależ daliśmy się nabrać temu poprzedniemu, bardzo miłemu, uczciwemu dżentelmenowi. Tym bardziej, że gdy dojechaliśmy na miejsce, pan zaproponował, że zatrzyma się kawałek dalej, z resztą dla nas korzystniej, ale przy 5 Euro wyłączył taksometr, bo więcej od nas nie weźmie.  Co za dzień. Najpierw złodziej w tramwaju, później złodziej w taksówce. Wróciliśmy do cywilizacji.

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...